Netflix: Seriale
Ocena
serialu
7,6
Dobry
Ocen: 688
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Bartłomiej Topa nie tylko o serialu "1670": "Wewnętrznie jestem zbudowany z absurdów"

"Pewnie pojawią się jakieś głosy, że właśnie szargamy naszą wielkość, że nasza tożsamość jest podważana itd. Kompletnie się od tego dystansuję, bo należy pamiętać, że ten serial to przede wszystkim komedia, której założeniem jest jednoczyć, nie dzielić widzów" - mówi Bartłomiej Topa, który zagrał główną rolę w nowym serialu "1670". Produkcję można oglądać na platformie streamingowej Netflix.

Bartłomiej Topa - aktor filmowy i teatralny, producent filmowy, absolwent PWSFTiT w Łodzi. Zadebiutował jeszcze na studiach w filmie Teresy Kotlarskiej "Zakład" z 1990 roku. Popularność zdobył dzięki roli Zenka Pereszczaki w serialu "Złotopolscy", znaczące role zagrał w filmach "Wesele", "Karbala", "Dom zły", "Drogówka", "Pod Mocnym Aniołem", "Boisko bezdomnych". Jego brat Wojciech jest skrzypkiem, muzykiem zespołu Zakopower. Ma troje dzieci, z pierwszego małżeństwa syna Antoniego i dwie córki bliźniaczki Malinę i Jagodę z obecnego związku.

Reklama

Ma w dorobku wiele fantastycznych kreacji, ale tylko nieliczne z nich to role komediowe. A już jego występy w produkcjach historycznych i kostiumowych można policzyć na palcach jednej ręki. Teraz Bartłomiej Topa "nadrobił" te zaległości, grając w serialu satyrycznym "1670".

Aktor opowiada, dlaczego miał wątpliwości, czy przyjąć rolę szlachcica Jana Pawła, co go bawi prywatnie i jakie ma plany zawodowe na przyszłość.

PAP Life: Jest pan kojarzony z trudnymi, emocjonalnymi rolami m.in. w filmach Wojtka Smarzowskiego. Co więc zaintrygowało pana w serialu komediowym "1670", że zdecydował się pan w nim zagrać?

Bartłomiej Topa: - Mam nadzieję, że nie porównuje pani dramatów Wojtka Smarzowskiego z komedią, mówiąc, że to jest prostszy gatunek do realizacji czy do grania...

Wręcz przeciwnie. Myślę, że zrobić dobrą komedię jest bardzo trudno. Najlepszy dowód, że niewielu reżyserów bierze się za komedię, a jeśli już to robi, to przeważnie bez sukcesów.

- To prawda. Komedia to gatunek, który ja osobiście uwielbiam. Wewnętrznie jestem trochę zbudowany z absurdów i z takiej bardzo specyficznej percepcji rzeczywistości. Kiedy otrzymałem propozycję od chłopaków - mówię tutaj o producencie Janku Kwiecińskim, reżyserach Maćku Buchwalddzie i Kordianie Kądzieli oraz producencie kreatywnym Ivo Krankowskim - to miałem ogromny dylemat. Gdy czytałem scenariusz, to śmiałem się w głos. Pierwsza myśl była taka, że nikt w tym kraju nie jest w stanie podjąć się realizacji tej komedii na takim poziomie, żeby to było tak absurdalnie zabawne. Ale też uważałem wtedy, że jest to ekstremalnie ryzykowne przedsięwzięcie, dlatego najpierw powiedziałem: "nie". To była moja pierwsza reakcja. Po jakimś czasie Ivo zadzwonił do mnie i powiedział: "Bartek, przeczytaj to jeszcze raz. Pracujemy nad tym parę lat, gwarantuję ci, że to będzie bardzo dobre". Przeczytałem scenariusz jeszcze raz, potem spotkałem się z Maciejem Buchwaldem i przekonałem się, że oni mają na to pomysł. Intuicja też mi podpowiedziała, że jest w tym potencjał.

Intuicja pana nie zawiodła. Serial zbiera pochwały.

- Potem spotkaliśmy się na próbach czytanych, spotkałem się z obsadą, całą moją serialową rodziną, adwersarzami w postaci Andrzeja Kłaka i pozostałymi bohaterami tego serialu. Pomyślałem sobie, że to będzie fajna przygoda. Trochę podróż w nieznane, bo czegoś takiego jeszcze w tym kraju nie realizowaliśmy. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z takim gatunkiem, w takiej formie, w takiej estetyce, a do tego z tak wspaniałymi twórcami. Byłem niezwykle podekscytowany pracą w tym serialu, więc na plan wchodziłem przygotowany na dwa tygodnie do przodu z tekstami. Jakub Rużyłło, który pisał scenariusz, bardzo precyzyjnie czuł frazę, niezwykle po aktorsku wyrażał słowa, myśli, intencje. Nie musiałem niczego zmieniać. To też było dla mnie niezwykle pozytywne doświadczenie.

Twórcy serialu nie boją się dotykać naszych świętości, zaczynając od tego, że pana bohater ma imię Jan Paweł i chce zostać najsłynniejszym Janem Pawłem w historii. Nie obawia się pan, że serial może kogoś dotknąć, obrazić?

- Oczywiście, pewnie pojawi się taka pokusa, żeby wszystkie tematy, które poruszamy w serialu, odnosić do rzeczywistości, do naszego DNA, tożsamości narodowej... Nie da się tego uniknąć. Uważam jednak, że pokazanie naszych problemów, przywar, naszych bardzo ludzkich cech w ujęciu współczesnym, ale w kostiumach i w lokacjach z XVII wieku bardzo dobrze się sprawdziło. Wiara reżyserów i całej ekipy w ten serial dała piorunujący efekt. Sam jestem zaskoczony, jak to wszystko świetnie zagrało. Pewnie pojawią się jakieś głosy, że właśnie szargamy naszą wielkość, że nasza tożsamość jest podważana itd. Kompletnie się od tego dystansuję, bo należy pamiętać, że ten serial to przede wszystkim komedia, której założeniem jest jednoczyć, nie dzielić widzów. Jeśli coś jest zabawne w kontekście świadomości historycznej, absurdu i rezonuje z tym, o czym mówimy w serialu, to fantastycznie. Docierają do mnie pierwsze opinie, że ludzie dobrze się bawią, oglądając "1670", ale też widzą siebie w tym. Bo to jest jakieś lustro, które pokazuje w zakrzywiony sposób nasze bardzo współczesne bolączki.

Znany jest humor angielski, czeski, francuski, ale nie mówi się o polskim humorze. Czy Polacy są dowcipnym narodem?

- Myślę, że jesteśmy w czołówce ludzi dowcipnych, sarkastycznych, w dobrym tego słowa znaczeniu, którzy mają niezwykłą zdolność takiego "odklejenia od rzeczywistości". Chyba przez to, że zostaliśmy bardzo doświadczeni przez historię. Pamiętam czasy komuny, bo urodziłem w 1967 roku i doświadczyłem jej do 1989 roku. Potem zaczął się czas przemian, które trwają do dzisiaj. Tylko jakoś trudno było to przełożyć na język filmowy. W latach 60. czy 70. świetnie robił to Stanisław Bareja czy Staszek Tym, potem Marek Koterski, Juliusz Machulski, którzy potrafili ten dowcip idealnie wyjąć z rzeczywistości.

I na nich lista polskich reżyserów, którzy z powodzeniem kręcili komedie, się kończy.

- Jest też "Wesele" Wojtka Smarzowskiego, w którym grałem. To jest czarna komedia, ale przecież jest w tym jakiś rodzaj dowcipu i dystansu do rzeczywistości. Ale to prawda, że kręcenie komedii jest ekstremalnie trudne.

Granie w komediach też nie jest łatwe. Jedna z pana pierwszych ról to Zenek Pereszczako ze "Złotopolskich", rola wyraźnie komediowa.

- Zenek to faktycznie była jedna z moich pierwszych ról komediowych. Chociaż wcześniej w teatrze miałem kilka postaci komediowych w dorobku. Tam mogłem sprawdzić swoje możliwości aktorskie i dać taką eksplikację swojego wewnętrznego dystansu do rzeczywistości - właśnie w takich komediowych tematach. Tego Zenka paradoksalnie nie było za dużo w mojej pracy, bo to był jeden, dwa dni w miesiącu. Wszystkie moje sceny były ulokowane przy sklepie i w trakcie kręcenia nie miałem takiego wrażenia, że to jest postać, która się wybija. Dopiero potem okazało się, że jest mocnym punktem serialu i byłem mocno eksploatowany. Po dwóch latach odszedłem z serialu. Ale przez powtórki ten Zenek dość mocno zaistniał w świadomości.

Dlatego, że stworzył pan bardzo charakterystyczną postać. Przerysowane gesty, odrzucanie grzywy, sposób mówienia - to wszystko gdzieś na granicy absurdu.

- Ale jednocześnie Zenek jest w tym wszystkim prawdziwy. I na tym mi bardzo zależało. Dla mnie granie tej postaci to był trochę poligon doświadczalny, przekonanie się, na ile moje patrzenie na tę postać jest interesujące. Kiedy się pojawiłem na planie i usłyszałem jakieś śmiechy przy monitorach, to okazało się, że to się sprawdza. I potem już w tę stronę kreowałem tę postać.

Wielu aktorów boi się, że role komediowe ich zaszufladkują. Nie obawiał się pan, że po rola Zenka poważni reżyserzy nie będą chcieli pana angażować?

- Nie, ponieważ wiem, że reżyserzy, którzy obserwują aktorów i śledzą ich kariery, mają świadomość, że role to jest pewna kreacja. Od początku nie miałem poczucia, że kreując rolę Zenka, będę mocno kojarzony tylko z komediami. Okazało się zresztą, że miałem rację i szybko zacząłem grać role bardzo poważne, dramatyczne. Propozycje, które otrzymywałem, dawały mi możliwość pokazania różnych możliwości. I gdzieś na jednym biegunie był Zenek w "Złotopolskich", a na drugim Andrzej Majer u Wojtka Smarzowskiego w spektaklu Teatru Telewizji "Kuracja" na podstawie prozy Jacka Głębskiego. Tam zagrałem postać młodego naukowca, który przeprowadza na sobie samym ryzykowny eksperyment i zgłasza się do szpitala psychiatrycznego.

Czy na planie komedii jest śmieszniej niż na planie dramatu?

- Powiem szczerze, że gdy wchodziłem na plan "1670", byłem mocno zestresowany. Tam byli ludzie o niezwykłym poczuciu humoru, dowcipie i przede wszystkim młodzi. Trafić do nich z moją dojrzałą osobowością było dosyć trudne i miałem tego świadomość. Natomiast dla mnie najważniejsze było przygotować się do tego projektu, czyli nauczyć się tekstu, bo ten tekst był perfekcyjny i prowadził wszystko, dzięki temu z dnia na dzień, niemal z godziny na godzinę wtapiałem się w Jana Pawła. I to było dla mnie takim upewnieniem się, że idziemy w dobrą stronę i ten stres powoli mijał. To nie jest tak, że to ten serial łatwo było grać. Pamiętam, że po dwóch, trzech tygodniach graliśmy scenę, w której nie wytrzymałem i zacząłem się gotować. To scena, kiedy uwalnialiśmy Bogdana z niewoli, a ja mówię o tym, że nie możemy kupować jeńca w worku, bo przecież to może być wszystko, nawet kot... Taki poziom absurdu, że potem nie byłem w stanie już tego zagrać. Zacząłem się śmiać, a wtedy reżyser powiedział: "No wreszcie ujawnił dystans do postaci".

Dialogi to bardzo mocna strona tego serialu.

- Nie ma przerwy i nie ma momentu na oddech. Jest mnóstwo wątków. Kiedy ogląda się pewne sceny po raz kolejny, to za każdym razem można dostrzec inne niuanse. Jest wielopoziomowo.

Czy prywatnie jest pan osobą, która bawi towarzystwo, opowiada dowcipy?

- Nie, jestem bardzo mocno wycofany. Zdecydowanie wolę słuchać i obserwować. Na szczęście mam wielki przywilej, że mogę przebywać z ludźmi, którzy potrafią świetnie puentować różne sytuacje.

Aktorstwo często wybierają osoby, które czasem już w dzieciństwie odkryły, że potrafią skupić uwagę innych. W pana przypadku też tak było?

- W przedszkolu grałem rolę królewicza w rajstopach mojej siostry, takich białych rajtuzach. Królewna, w której byłem dozgonnie zakochany, uciekła z parkietu, a ja zostałem sam, w otoczeniu rodziców i nauczycielek. Było mi bardzo źle. Myślę, że od tamtej pory próbuję jakoś sobie wybaczyć tamten moment i błagam publiczność o miłość i uznanie. Mówię to oczywiście z dystansem, bo skupianie uwagi na sobie nie jest moim celem jako aktora.

A co jest?

- Znalezienie jakiegoś rodzaju uważności i takiego podziwu, fascynacji światem i tym, co się dzieje wokół, ludźmi, zjawiskami. Poczucie humoru jest ważne.

To cecha, którą ceni pan w ludziach?

- Ogromnie. Myślę, że jedna z najważniejszych. Mam kilku znajomych, przyjaciół, z którymi ten świat "zjadamy" i cieszymy się swoją obecnością. Mój brat Wojtek, muzyk i lutnik, który mieszka w Zakopanem, jest moim wspaniałym adwersarzem. Moi przyjaciele Cezary Żak, Michał Zieliński, z którymi gram na scenie, cudowny Michał Czernecki, Kaśka Kwiatkowska i wielu innych.

A w relacjach damsko-męskich poczucie humoru jest ważne?

- Myślę, że tak. Poczucie humoru pozwala się szybko zdystansować i popatrzeć na problemy, które nieustająco wszystkich nas dotykają, trochę z innej perspektywy. Po prostu ułatwia życie. Pojawia się tylko kłopot, gdy przekraczamy pewną granicę i się okaże, że to, co miało być dowcipne, dla drugiej strony takie nie jest. Każdy ma swoje trudne doświadczenia, jakieś mroki, cienie. I jak dotykamy tych przestrzeni, to potem trudno jest o dowcip.

Co pana bawi prywatnie?

- Jestem absolutnym fanem brytyjskiego komika Rickiego Gervaisa, jego serial "After life" po prostu uwielbiam. To jest coś, co jest grane bez grania. Choć odcinki trwają po 20 minut, to ostatnio jeden oglądałem przez ponad godzinę, bo musiałem się zatrzymywać, żeby przeżywać to wszystko, co zobaczyłem. Wiem, że granie na flecie nosem to czasem jest przysłowiowa skórka od banana. Ale sposób przedstawiania i ekspresja aktorów dla mnie jest mistrzostwem świata. Gdzieś też widzę jakiś ogromny smutek tych ludzi. I też zauważam ten smutek w Janie Pawle. Ujawnia się, gdy on zostaje sam, w lesie, nad jeziorem, w tych swoich kontuszach. Siada, nic nie robi, tylko myśli i mówi: "Boże mój, to moje ograniczenie jest tak trudne. I uświadamia mi to moja córka Aniela, która mówi: +Tata ma dobre serce, ale mentalnie jest w średniowieczu+". To go bardzo pięknie określa, bo on jest w jakimś sensie ograniczony jeśli chodzi o świadomość, ale zarazem jest pełen nadziei, wiary, że to, co robi, ma sens.

I przy tych wszystkich swoich ograniczeniach w sumie jest sympatyczny. Lubimy go.

- Jeśli się to udało, to świetnie. To była największa trudność, żeby go tak przedstawić, by on nie był odrzucający.

Czuje pan niepokój, jak serial "1970" będzie odebrany czy jest już pan mentalnie w innym projekcie?

- Nie, ciągle jestem w tym serialu. Kręciliśmy go od stycznia do kwietnia i pod koniec zdjęć powiedziałem do swojej agentki, że już do końca roku nie chcę niczego robić. I tak się stało. Oczywiście miałem jakieś drobne rzeczy, ale nie brałem na siebie dużych ról, bo Jan Paweł bardzo wiele mnie kosztował. Chciałem go przeżyć i dopiero niedawno mi się to udało. Powoli się do niego przyzwyczajam, on staje mi się bliski. Natomiast odczuwam oczywiście ogromną ciekawość, jak serial zostanie odebrany i czy widzowie wejdą w ten świat absurdalnego humoru, czy na przykład będą koncentrować się na jakiś wątkach historycznych czy datach, które przy tej komediowej konwencji serialu nie mają żadnego znaczenia.

W jakiej następnej roli pana zobaczymy?

- Mam kilka propozycji ról dramatycznych i będę nad nimi pracował od marca. Cały czas jestem bardzo intensywnie zaangażowany w pracę w teatrze. I to jest wspaniałe. Bardzo dziękuję losowi, że mogę być na scenie, bo teatr daje mi ogromną przyjemność i spełnienie aktorskie. Byłbym też bardzo szczęśliwy, gdyby pojawiła się okazja, żeby wyruszyć w kolejną tak szaloną podróż, jak z ekipą "1670".

Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska

PAP
Dowiedz się więcej na temat: Bartłomiej Topa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy