"Na Wspólnej": Roman to postać kultowa!
Roman Hoffer to bodaj najbarwniejszy bohater serialu. Nawet krytyczni zazwyczaj internauci twierdzą, że budowlaniec to kultowa postać.
Czy kiedy po raz pierwszy stawał Pan na planie "Na Wspólnej", podejrzewał Pan, że ta przygoda może potrwać 12, a nawet więcej lat?
- I tu panią zaskoczę! Od początku - jako jedna z naprawdę niewielu osób - wierzyłem w ten serial i jego potencjał. Po przeczytaniu paru odcinków doceniłem przede wszystkim bardzo szeroki przekrój społeczny bohaterów i to, że pokazuje problemy zwykłych Polaków, a nie ich marzenia o tym, jak być pięknym, sławnym i bogatym. Tak więc ufałem w atrakcyjność tego projektu, chociaż przez pierwsze pół roku mieliśmy kłopoty ze zdobyciem zainteresowania widzów. Wskaźniki poziomu oglądalności jakoś nie chciały się wzbić powyżej błędu statystycznego (śmiech). Na szczęście potem widownia nas pokochała. Zresztą, nie wiadomo do dziś, co o tym zadecydowało. Czy to, że wątki stały się bardziej polskie, bo odeszliśmy od formatu, czy publiczność potrzebowała po prostu czasu, by oswoić się z nowymi bohaterami.
Pamięta pan swój pierwszy dzień w hali zdjęciowej?
- Tego dnia nie grałem, tylko przyjechałem się rozejrzeć. Przedstawiano nas sobie, oprowadzano po kolejnych pomieszczeniach i zaznajamiano z projektem. Nie mogłem się doczekać momentu, kiedy poznam swoje serialowe dzieci. Gdy dowiedziałem się, że są to Joasia Jabłczyńska i Kazio Mazur, poczułem się jak w domu. Gęba rozjechała mi się z radości. Już wtedy przeczuwałem, że uda się nam stworzć fantastyczną rodzinę. A przecież w pracy najważniejsze jest mieć fajnych partnerów. Pod tym względem dopisało mi niebywałe szczęście.
Musi pan przyznać, że Roman na początku był zupełnie inny niż dziś.
- Owszem, w pierwszych odcinkach jawił się jako brutal, który chciał wszystko trzymać twardą ręką. Był wdowcem z problemem alkoholowym. W ogóle nie rozumiał i nie chciał rozumieć swoich dzieci. Słowem - postać na granicy patologii. Nic więc dziwnego, że w pierwszych miesiącach emisji serialu spotykałem się na ulicy z niechętnymi komentarzami. Kiedyś na przykład usłyszałem pod swoim adresem tekst: "To ten, co własne dzieci leje". Niestety, widzowie często utożsamiają aktorów z postaciami... Po "Miodowych latach", gdzie grałem przyjemnego Romana Kurskiego i w związku z tym spotkałem się z sympatią, było mi zwyczajnie przykro. Lecz z czasem scenarzyści zaczęli cywilizować Hoffera. W jego życiu pojawiła się Ewa (ewa Gawryluk), z którą przez kilka lat tworzyli całkiem udany duet. Można by nawet rzec, że to miłość naprawiła Romana. Do tego stopnia, że z brutala stał się postacią ze spiżu. Przez te wszystkie lata przechodził różne koleje losu.
Pod tym względem również dopisało Panu szczęście, bo Roman przeżył chyba najwięcej spośród wszystkich bohaterów serialu, spotkały go niewiarygodne wręcz historie, a pan dzięki temu cały czas ma co grać. Szczęściu trzeba trochę pomóc. Mam rozumieć, że dzwoni Pan do scenarzystów z podpowiedziami?
- Przez tyle lat każda postać i nawet najciekawszy wątek ma prawo się wyjałowić. Inna sprawa, że gdybym w prawdziwym życiu miał przejść tyle, co Roman, to chyba już dawno rzuciłbym się z mostu. Hoffer to twardziel - potrafi znieść wszystko. Na szczęście w telewizji jest to możliwe (śmiech).
Nie odpowiedział pan, czy czasami nęka scenarzystów, żeby trochę namieszali w życiu Romana?
- Jestem upierdliwym aktorem. Gdy tylko widzę, że Roman wymyka mi się spod kontroli, uderzam do scenarzystów. Przecież nikt nie zna Hoffera lepiej ode mnie! Ja go po prostu czuję i wiem, jak zachowałby się w takiej a nie innej sytuacji. Tym bardziej że przez 12 lat scenarzyści się zmieniali, a ja wciąż tego Hoffera gram. Na szczęście moje pomysły na niego czasem podobają się też scenarzystom, więc używają swoich talentów literackich, by je kolorowo rozpisać. Mam tu na myśli choćby wątek z młodymi lokatorkami, które ostatecznie okazały się prostytutkami.
W takim razie, ile Waldka Obłozy jest w Romanie?
Siłą rzeczy nasączam go trochę sobą. W aktorstwie to jest nieuniknione, ale zawsze staram się nie przekraczać pewnej granicy. Dzieli nas wykształcenie, sytuacja życiowa, konserwatyzm, którego w sobie nijak nie dostrzegam.
Przepraszam, gdy Roman poszedł na studia, był pan bardzo przekonujący i prawdziwy...
- Bardzo dziękuję.
Uważa Pan, że serial codzienny w stacji komercyjnej może pełnić funkcję edukacyjną? Mam tu na myśli wątek wychodzenia Hoffera z alkoholizmu, a teraz kłopoty jego córki z tym samym nałogiem.
- Jestem wręcz przekonany, że seriale mogą ludzi czegoś nauczyć! Poza tym nigdy nie kryłem, że - jeśli chodzi o chorobę alkoholową Romana - korzystałem tu z doświadczeń z własnego życia. Wiem, że alkoholizm można pokonać, jeśli tylko bardzo się tego chce i ma się wsparcie w bliskich. Sam jestem trzeźwym alkoholikiem. W Marcie odezwały się geny po ojcu, tak zwany syndrom DDA (Dorosłe Dzieci Alkoholików), ale mogę zdradzić wspaniałym czytelnikom "Świata Seriali, że nie damy jej zginąć.
Co pan sobie myśli, gdy słyszy, że Roman to debeściak i postać kultowa?
- Staram się unikać w sobie pychy (śmiech). Ale przyznaję, że razem z Olą Konieczną, która - tak się doskonale składa - też jest osobą szaloną i poszukującą, lubimy grać dość ryzykownie. Powiedziałnym nawet, że trochę jedziemy po bandzie, tak od czapy. I to chyba nasi widzowie doceniają.
a.im.