"Na dobre i na złe": Przyjaciele mówili na nią Duśka
Minęła dziesiąta rocznica śmierci aktorki, która w pamięci szerokiej widowni zapisała się jako siostra Danuta z "Na dobre i na złe". Los zadrwił z niej okrutnie. Nowotwór zabił ją w momencie, gdy po latach pracy zyskała popularność i prawdopodobnie czekały na nią kolejne atrakcyjne propozycje zawodowe, a w życiu prywatnym odnalazła swoją drugą połowę.
Rolę siostry Danuty Daria Trafankowska zaczęła grać w roku 1999. Serial "Na dobre i na złe" był u szczytu popularności, co przekładało się na popularność niemal każdego aktora, który wcielał się w nową postać w tej produkcji. Mimo że dziś w serialu tym nie brakuje znakomitych aktorów, a pod względem realizacyjnym jest o wiele lepszy niż 14 lat temu, nowe postacie i dramatyczne zwroty akcji już nie budzą takich zbiorowych emocji, jak wtedy.
To krótkie przypomnienie było konieczne, żebyśmy powrócili do atmosfery, jaka panowała w tamtych latach wokół serialu i czym dla aktorów było granie w tej produkcji.
W 2001 roku udało mi się umówić z Darią Trafankowską na wywiad. Jednego dnia spotkaliśmy się w kawiarni przy ulicy Chłodnej w Warszawie, od której oboje mieszkaliśmy niedaleko. Bardzo szybko wywiad przy kawie i deserze przekształcił się w niezwykle ciekawą rozmowę o literaturze i teatrze. To chyba osobowość Darii Trafankowskiej sprawiła, że poczułem się w czasie tego spotkania, jak gdyby nasza rozmowa była kontynuacją wielu innych, poprzednich pogawędek. Kilka dni później aktorka zaprosiła mnie do swojego mieszkania na autoryzację tekstu. Co było dowodem dużego zaufania. Po kawie i autoryzacji tekstu poprosiłem ją jeszcze o zapozowanie do zdjęć, które zrobiliśmy w pobliżu jej domu. Było zimno, a wiatr wciąż nawiewał kosmyki jej włosów na twarz, co utrudniało wykonanie odpowiedniego zdjęcia portretowego do wywiadu. Aktorka śmiała się z tej sytuacji i pocieszała mnie, że w końcu uda się coś zrobić.
Jej postać w serialu była zupełnie inna: starannie uczesana, w pielęgniarskim czepku, chłodna i profesjonalna.
- To tak jest napisane i tak gram - mówiła Daria Trafankowska. - Ona nie jest żadnym aniołem. Przez wiele odcinków przewijała się w serialu postać Magdy, mojej podopiecznej, która była takim marzeniem o ciepłej i wrażliwej pielęgniarce. Jedną z moich pierwszych ról filmowych była siostra w "Spirali" Krzysztofa Zanussiego. Znalazłam fotosy z tego filmu i nawet przyniosłam je na plan "Na dobre i na złe". To właśnie w "Spirali" grałam takiego szpitalnego anioła, to znaczy kogoś, kto wchodzi do zawodu z powołania i naprawdę chce pomagać chorym. Na tym fotosie moje łagodne oczy patrzą ze współczuciem na Jana Nowickiego, który grał umierającego pacjenta. A tu po dwudziestu latach biorę udział w prawie identycznym ujęciu. Pomyślałam, że jest w tym jakaś metafora losu pielęgniarek, które kilkadziesiąt lat życia spędziły w szpitalu, i które zapewne nie straciły współczucia i troski dla pacjentów, natomiast nabyły pewnej twardości, ponieważ widziały rzeczy ekstremalne i spotykały się z nimi na co dzień. Dlatego chyba tak to jest napisane w scenariuszu, że gram osobę stanowczą, zasadniczą i pryncypialną. Myślę, że dlatego to jest prawdopodobne. Moja siostra to profesjonalistka i nie może poddawać się emocjom.
"Na dobre i na złe" to była wówczas jedna z trzech wieloodcinkowych produkcji (obok "Klanu" i "Złotopolskich"). Dla większości aktorów i członków ekipy było to nowe doświadczenie. Tydzień za tygodniem to samo miejsce... Przyjeżdżało się na plan jak do zakładu pracy. Zdjęcia rozpoczynały się wcześnie rano i bardzo często trwały - z przerwą obiadową - do godzin wieczornych.
- Można powiedzieć, że jesteśmy pod kloszem - mówiła aktorka - bo, jak to w serialu, są tu w miarę proste zadania. Ale każdy z nas dostaje również trudniejsze, i wtedy kończą się żarty, bo trzeba się spiąć i zrobić to jak najlepiej. A tempo pracy nie bardzo temu sprzyja, ponieważ jest dzienna norma, którą trzeba wykonać. Myślę, że dobrze się stało, iż w tym serialu spotkali się aktorzy bardzo profesjonalni i odpowiedzialni. Zresztą w ogóle jako grupa zawodowa jesteśmy odpowiedzialni i zdyscyplinowani, co - żeby było zabawniej - podkreślają prawdziwi lekarze, którym zdarza się zajmować aktorami. Lekarze twierdzą, że aktorzy wypełniają wszystkie ich zalecenia. To są cechy, które kształtują się w trakcie uprawiania tego zawodu i również przenoszą się na życie. A wracając do serialu, to stał się on dla mnie również jakimś tam kloszem finansowym, bo udział w nim daje stały dochód i pewne poczucie bezpieczeństwa. W naszym zawodzie nieczęsto to się trafia, bo raz zarabiamy bardzo dużo, a innym razem, przez wiele miesięcy, nie zarabiamy nic. Natomiast jeśli chodzi o intensywność pracy, to ten serial jest bardzo wymagającą matką.
Urodziła się w Poznaniu, ale dzieciństwo i młodość, do czasów studiów w Szkole Filmowej w Łodzi, spędziła w Warszawie. Jej mama pracowała w telewizji. Przyszła aktorka jako trzylatka zadebiutowała w roli pazia w sztuce, w której jej mama zagrała królową. Za namową ojca zdecydowała się na studia aktorskie. Już na początku zawodowej edukacji, zagrała w filmie "Zdjęcia próbne", reżyserowanym wspólnie przez Agnieszkę Holland, Pawła Kędzierskiego i Jerzego Domaradzkiego. Powierzono jej rolę dziewczyny z prowincji, która wyrywa się spod opieki toksycznych rodziców i próbuje zdobyć rolę w filmie. O młodej aktorce zrobiło się bardzo głośno. Wróżono jej wspaniałą zawodową przyszłość.
- Byłam wtedy studentką - mówiła - więc nie udało mi się popaść w szczególną euforię. W tym filmie zagrałam przechodząc z pierwszego na drugi rok "Filmówki". Natychmiast wróciłam na zajęcia i specjalnie się tym sukcesem nie upajałam. Natomiast pamiętam, że po wielu latach marazmu w kinie polskim widziałam kolejki po bilety na "Zdjęcia próbne". To było bardzo imponujące. Nastąpiły oczywiście pewne zawodowe konsekwencje tamtej roli. Już na trzecim roku zagrałam w "Polskich drogach". Poza tym dla branży filmowej byłam tą dziewczyną ze "Zdjęć próbnych". Grając w tamtym filmie, w którym wszyscy byliśmy debiutantami, włącznie z reżyserką, nie zdawaliśmy sobie oczywiście sprawy, że Agnieszka będzie tak ważną postacią kina. To jest bardzo przyjemne, gdy ma się w aktorskiej biografii, że debiutowało się u Agnieszki Holland. Jest to też dowód na to, że nigdy nie należy odmawiać ludziom na początku drogi artystycznej, bo naprawdę nigdy się nie wie, z kim ma się do czynienia. Naszym obowiązkiem jest grać jak najwięcej ról i nie kręcić nosem. Zresztą dzisiejsze młode pokolenie aktorów już to wie. Ale dwadzieścia lat temu byliśmy wykształceni w zupełnie innych zasadach. Mówiono nam, że trzeba się bardzo szanować, a o reklamie nawet nikt nie myślał.
Świetlana przyszłość, którą zapowiadały "Zdjęcia próbne", zamieniła się w twardą rzeczywistość. Filmowe role nie sypały się jak z roku obfitości, a w teatrze aktorka przeżywała lepsze i gorsze lata. Podjęła próbę utrzymywania się z pozaaktorskiej działalności.
- To był taki moment, kiedy bardzo potrzebowałam pieniędzy, a w zawodzie miałam okres chudych lat - opowiadała. - Nie jestem człowiekiem, który siada i płacze, bo nie ma nic do roboty. Założyłyśmy z przyjaciółkami agencję scenariuszową, ale również, na wszelki wypadek, wzbogaciłyśmy naszą ofertę o inne pokrewne dziedziny, między innymi o fotografię. Efekt był taki, że zaczęłyśmy żyć z tej fotografii, bo żeby sprzedać jakiś scenariusz, musiałyśmy godzinami wystawać na różnych korytarzach i walczyć o teksty. A w trakcie zaczęły do mnie napływać propozycje zawodowe i musiałam wybrać. Ja odeszłam z agencji, a przyjaciółka została.
Jeszcze w czasie studiów poznała Waldemara Dzikiego, przyszłego reżysera filmowego i producenta, który został jej mężem i ojcem ich syna Wita. Małżeństwo nie przetrwało. Po rozwodzie rodziców Wit Dziki został z matką. Waldemar Dziki założył z Małgorzatą Foremniak nową rodzinę. Ale byli małżonkowie nie obrazili się na siebie. Gdy Waldemar Dziki przygotowywał się do realizacji swojego filmu i serialu "Pierwszy milion", poprosił byłą żonę o pomoc.
- Nie chcę demonizować tego doświadczenia, chociaż moi młodsi koledzy (Agnieszka Warchulska, Szymon Bobrowski i Przemysław Sadowski - przyp. aut.) podkreślają, że to, iż zagrali tak znakomicie w tym filmie, zawdzięczają mi - opowiadała aktorka. - Rozumiem, że są mi wdzięczni za współpracę. Ale to nie moja zasługa, że tak świetnie zagrali. Sam pomysł przygotowania aktorów przed wejściem na plan jest w Polsce czymś nowym, ale w świecie to się stosuje. Coach, czyli po prostu trener, jest od tego, by omawiać z aktorami sceny, prowokować aktorów do maksymalnego wysiłku, analizować z nimi postacie. W trakcie prób powinno wyjść coś, co będzie można zaproponować na planie. Waldek Dziki poprosił mnie o to, ponieważ to byli młodzi ludzie, którzy nie mieli większego doświadczenia filmowego. Waldek uważa, że podstawową cechą mojego aktorstwa jest prawda. Może nie jestem osobą kreatywną, ale mam coś takiego, że jestem wiarygodna, prawdziwa. To oczywiście jest pewną pułapką, bo jak gram siostrę oddziałową, to ludzie, którzy mnie nie znają, myślą, że ja taka właśnie jestem. Gdy zagrałam Iwonę (w "Iwonie, księżniczce Burgunda", w której tytułowa postać jest skrajnie uległą i bezwolną dziewczyną - przyp. aut.), to zaważyło na mojej karierze, bo nikt nie mógł sobie wyobrazić, że ja mogę zagrać coś dynamicznie.
Dziś, gdy jej młodzi podopieczni mają za sobą lata pracy, możemy skonfrontować przewidywania Darii Trafankowskiej z rzeczywistością. - Gdyby nie zrobili zawodowej kariery, byłaby to wielka niesprawiedliwość losu - mówiła aktorka. - O ile wiem, Agnieszka Warchulska idzie niesłychanie do przodu i gra bardzo dobrze. Szymon Bobrowski też w międzyczasie już coś zagrał. Przemek Sadowski był tuż po szkole i uważam, że jest rewelacyjny. W ogóle uważam, że oni grają po amerykańsku. Nie w stylu pseudoamerykańskim, ale jak ci najlepsi amerykańscy zawodowcy, z całą prawdą i luzem.
W 2003 roku na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach stałem w hotelowym holu zajęty rozmową. Poczułem, że ktoś z tyłu klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się. Daria Trafankowska była już kilkanaście metrów od miejsca, w którym stałem. Uśmiechnęła się i pomachała mi ręką. Przyjechała do Międzyzdrojów odcisnąć dłoń w słynnej Alei Gwiazd. Ale nigdy nie było w niej celebryckiego napuszenia, gwiazdorzenia, o czym świadczy to trochę "łobuzerskie" klepnięcie w ramię.
Odeszła Aleją Gwiazd, tych polskich, które nie mają domu z basenem nad oceanem; tych, o których się pisze po śmierci, że ich talent nie został w pełni wykorzystany. Bo to prawda.
Dla przyjaciół zaś na zawsze została cudowną Duśką.