"Na dobre i na złe": Piotr Garlicki, czyli doktor z bajki
Odkąd zmarła żona Stefana Trettera, w jego życiu właściwie nie ma emocjonalnych burz. Tymczasem grający go Piotr Garlicki (w serialu od 2000 roku) nie ukrywa, że marzy mu się ożywienie postaci dyrektora szpitala w Leśnej Górze.
Z powodzeniem gra pan troskliwego, opiekuńczego, wyrozumiałego doktora Trettera. To szef marzenie!
- Często spotykam się z tą opinią. Każdemu marzyliby się tacy lekarze (i takie szpitale!), ale w rzeczywistości jest, jak jest. To, co pokazuje serial, jest pewnego rodzaju bajką - mniej lub bardziej wiarygodną.
Bajkowi bohaterowie mają emocjonujące przygody, pański zaś wiedzie spokojne, monotonne życie.
- Burze emocjonalne w jego życiu skończyły się wraz ze śmiercią żony, granej przez nieodżałowaną Dusię Trafankowską (zm. 9 kwietnia 2004 r.). Od tej pory jest cisza w sprawach męsko-damskich, a co za tym idzie we wszystkich towarzyskich. Mnie tego brakuje. Nieraz sugerowałem scenarzystom ożywienie postaci. Niekoniecznie wątkiem romansowym, mam różne pomysły.
Środowisko medyczne zna pan "od podszewki", prawda?
- Wychowywałem się w domu lekarzy. Dziadek był chirurgiem, dyrektorem Szpitala Klinicznego w Zabrzu przy ul. 3 Maja i kierownikiem ambulatorium przy Kopalni Zabrze-Zachód. Dziwnym zrządzeniem losu w serialu powielam niejako jego drogę, grając chirurga zawiadującego placówką medyczną. Babcia była ginekologiem, kierownikiem przychodni przy ul. Floriana w Zabrzu.
Mimo takich koneksji nie chciał pan iść na medycynę?
- Pociągała mnie kultura Wschodu, toteż postawiłem na orientalistykę. Studia w katedrze indianistyki pozwoliły mi odkrywać tajniki języków tego regionu. Do dziś zresztą potrafię czytać i pisać w hindi i urdu. Uczyłem się też bengalskiego, ale najważniejszy był sanskryt, czyli język literacki starożytnych, średniowiecznych i wczesnonowożytnych Indii - praojciec wszystkich języków indoeuropejskich (w tym łaciny i polskiego). Interesujące rzeczy, niemniej perspektywa pracy badacza tych obszarów po skończeniu studiów i żmudnego ślęczenia nad tekstami zdała mi się w pewnym momencie niespójna z moim charakterem i po trzech latach
przerwałem studia.
Wtedy pomyślał pan o aktorstwie?
- Nie od razu. Były lata 60., czas głębokiej komuny. Mężczyźni w wieku poborowym nie mieli czasu do namysłu. Odbyłem regularną, dwuletnią służbę wojskową, po czym trafiłem pod skrzydła Jacka Woszczerowicza i jego żony, Haliny Kossobudzkiej. Byli znakomitymi aktorami, rodzicami mego kolegi ze szkoły średniej i od wspinaczki Jacka, który zginął w Tatrach. Był to cios dla nas wszystkich. Środowisko warszawskich alpinistów było małe, gromadziliśmy się więc u nich na Mokotowie i tam zrodziła się nasza przyjaźń. Traktowali mnie niemal jak syna. Za ich namową poszedłem na egzamin do szkoły teatralnej. Zdałem od razu.
W 2000 r. Akademię Teatralną ukończył pana syn, Łukasz.
- Jestem z niego dumny, tym bardziej, że poza aktorstwem rozwija się w innych kierunkach. Ostatnio wyreżyserował w Teatrze Studio monodram "Jednocześnie", zbierając doskonałe recenzje. Gra w nim Łukasz Simlat, zresztą jego kolega ze szkoły, z którym znają się od podstawówki.
Ma pan też młodszego syna, który jednak nie poszedł jak tata i brat "w aktory".
- No nie, Kasper mieszka w Nowym Jorku, skończył tam stosunki międzynarodowe, zdobył dyplom z wyróżnieniem i zaraz po studiach znalazł zatrudnienie, co nawet w Stanach nie jest takie łatwe.
Jedni pracują, inni wypoczywają. Pan ma teraz wakacje?
- Tak. Na planie "Na dobre i na złe" przez cały sierpień trwa przerwa, z wyjątkiem zaległych zdjęć, związanych z chorobą Michała Żebrowskiego, na które musimy się stawić pod koniec miesiąca. Do tego czasu jestem
trochę na Mazurach, a trochę na Warmii, gdzie mam kilka ulubionych miejsc. A potem, korzystając z tego, że sezon w moim teatrze startuje dopiero w drugiej połowie września, wyruszam na południe, nad Morze Śródziemne, może to będzie Grecja?...
Rozmawiała JOLANTA MAJEWSKA