"Na dobre i na złe": Na wojennej ścieżce z Haną. Rozmowa z Mateuszem Damięckim
Przed laty zagrał w dwóch odcinkach "Na dobre i na złe", więc dobrze zna szpital w Leśnej Górze. Wtedy był tam gościem, teraz będzie gospodarzem, bo dołączył do obsady serialu na stałe! Wcieli się w doktora Krzysztofa Radwana, nowego ordynatora oddziału ginekologicznego, który przyjął tę pracę, żeby zrealizować pewien plan...
Alfred Hitchcock mawiał, że film powinien zacząć się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Dokładnie jak w wątku Krzysztofa, którego grasz w "Na dobre i na złe"!
- Pojawi się w szpitalu w Leśnej Górze w dramatycznych okolicznościach, ale przede wszystkim za wcześnie, nie tak jak zaplanował. Podczas przejażdżki rowerowej będzie miał bliskie spotkanie z maską samochodu Niny (Agnieszka Judycka - przyp. aut.). To nawet nie będzie wypadek, raczej incydent. Krzysztofowi nic się nie stanie, odjedzie o własnych siłach do domu, ale potem straci przytomność. Mój bohater ma tętniaka uaktywniającego się pod wpływem silnych emocji, które podnoszą ciśnienie. Do serialowego szpitala przywiezie go jego dziewczyna. Co ciekawe Krzysztof rozstanie się z nią tego samego dnia! Przejdzie w Leśnej Górze operację i będzie miał do siebie żal, że trafi tam jako pacjent, a nie kilka dni później jako nowy ordynator oddziału ginekologicznego. To bardzo ambitny człowiek, który ma w życiu pewien plan...
Plan? Jaki?
- Był zdeterminowany, żeby zdobyć pracę w Leśnej Górze, ponieważ coś sobie założył. Zmierzał do tego celu krok po kroku i w końcu dopiął swego. Teraz, jako ordynator, w końcu będzie mógł zrealizować swój plan do końca. Nie chcę opowiadać o jego szczegółach, żeby nie psuć widzom przyjemności z oglądania serialu, ale mogę zdradzić, że Krzysztofem kierują silne emocje. Jest przy tym niezwykle konsekwentny.
Scenarzyści cię nie oszczędzają. Twój bohater od razu popadnie w konflikt z doktor Haną Goldberg, ulubienicą fanów "Na dobre i na złe".
- No tak, ale czasami się uśmiecham. Naprawdę. Okiem błysnę, ładnie się uczeszę, ponoć - jak mówią koleżanki na planie - dobrze wyglądam w kitlu. Może uda się coś uratować (śmiech)? Może Krzysztof się obroni? Oczywiście żartuję, liczę, że scenarzyści nie będą ciągle tak bardzo antagonizować naszych bohaterów. Na razie do spornych sytuacji dochodzi bardzo często, każdy dialog Hany (Kamilla Baar - przyp. aut.) i Krzysztofa to zarzewie konfliktu, nie zgodzili się jeszcze ani razu! Jako profesjonalny aktor zrobię wszystko, żeby moja postać była górą, a co przyniesie przyszłość, zobaczymy. Hana to twardy orzech do zgryzienia.
Skąd bierze się ta niechęć? Dlaczego się nie polubią?
- Nikt nie lubi mieć zwierzchników, którzy na wstępie zmieniają zasady, na jakich funkcjonowało się w pracy latami. A Krzysztof Radwan to właśnie taki człowiek. Gdy zostanie ordynatorem oddziału ginekologicznego w Leśnej Górze, od razu zaprowadzi swoje porządki. Zażąda od Hany, żeby opiekowała się pacjentami z pełnym poświęceniem, żeby była na ich każde zawołanie. Mój bohater jest na tym punkcie przewrażliwiony, ponieważ... O tym widzowie dowiedzą się w swoim czasie.
Przeprowadziłeś już jakąś operację?
- Na razie jedną, ale ją dobrze zapamiętałem. Dopóki zdawałem sobie sprawę, że jestem na planie filmowym, było dobrze. Gdy wszedłem w rolę, przez ułamek sekundy miałem problem. Wszyscy dookoła stali w skupieniu, nikt nic nie mówił, w pewnym momencie na ręce zaczęła mi się lać ciepła, czerwona ciecz. Niepokoił mnie kolor mojego kitla, zapach, te wszystkie rurki i aparatura. W myślach pojawiły się pytania: Gdzie jestem? Co robię? Było trudno, a przecież udawaliśmy, że przeprowadzam operację. Na stole nie leżała pacjentka, tylko moja koleżanka aktorka, aparatura nie była podłączona. W takim razie, co czuje lekarz, który to robi naprawdę? Po paru dniach zdjęciowych w "Na dobre i na złe" zupełnie inaczej na nich patrzę. Lepiej zrozumiałem, jak ogromna odpowiedzialność spoczywa na ich barkach każdego dnia. Ta praca to ciężki kawałek chleba.
Czyli rola ci się podoba?
- Nie mogę się doczekać kolejnych dni zdjęciowych! Na planie panuje świetna atmosfera, gram ciekawą postać i miałem już sceny z doktorem Tretterem, czyli szefem wszystkich szefów. Fantastyczne doświadczenie. Po raz pierwszy spotkałem się w pracy z człowiekiem, który po obejrzeniu "Barw ochronnych" był dla mnie wzorem. Piotr Garlicki należy do świata, który nigdy nie wróci i do którego nie mam dostępu. Takich filmów jak kiedyś robił Krzysztof Zanussi już nie ma i może nigdy nie będzie. Za każdym razem, gdy mogę pracować z osobami z tego świata, czuję się wyróżniony.
Byłeś już kiedyś w serialowej Leśnej Górze...
- Grałem w "Na dobre i na złe" siedem albo osiem lat temu. Wystąpiłem w dwóch odcinkach, nie byłem wtedy lekarzem, tylko bratem pacjenta chorego na mukowiscydozę. Ta rola wpłynęła na moje życie. Dowiedziałem się o czymś, o czym w dzisiejszym nawale informacji mógłbym się nie dowiedzieć. Jest tyle chorób, problemów na świecie, nie wszystko do nas dociera. Gdy przygotowywałem się do grania tamtej postaci, sporo czytałem o mukowiscydozie. Te informacje zakodowały się w mojej pamięci, gdy o niej słyszę, stają mi przed oczami moje dociekliwe badania.
Dużo dzieje się także w twoim życiu teatralnym. Jak samopoczucie po premierze spektaklu "Klaps! 50 twarzy Greya!"?
- Próba generalna poszła nam bardzo dobrze, więc trochę się przestraszyłem, że podczas premiery będzie gorzej. Relacje między ostatnią próbą a przedstawieniem premierowym są niezbadane. Mimo że jesteś profesjonalistą, jedyne czego możesz być pewny to to, że drugie przedstawienie będzie inne niż pierwsze. Zawsze jest trema i niepewność. Tym razem okazało się, że premiera była jeszcze lepsza niż próba generalna. Przedstawienie się rozwija, jestem bardzo zadowolony ze współpracy z warszawskim Teatrem Polonia. Mam ogromny komfort pracy. Przychodzę tam z przyjemnością, zero stresu. Tekst przedstawienia jest świetny, Bartek Wierzbięta przetłumaczył go znakomicie. Fantastyczny reżyser, koleżanki z obsady, choreograf, kostiumolog, pracownicy teatru. To spełnienie marzeń aktora. Jestem zachwycony, nie mogę się doczekać kolejnego grania, tym bardziej, że już zapadła decyzja, żeby przenieść przedstawienie na dużą scenę. Czujemy się tym wyróżnieni.
Czego widzowie mogą się spodziewać po tym przedstawieniu?
- Nie oddalamy się od pierwowzoru, czyli powieści "Pięćdziesiąt twarzy Greya" E. L. James, ale podchodzimy do niego z przymrużeniem oka. Nasze przedstawienie to pastisz tego rodzaju literatury. Nie pozostawiamy suchej nitki na autorce i bohaterach. Mam nadzieję, że ta konwencja spodoba się widzom. Choć nasza sztuka jest od początku do końca wyreżyserowana, zawiera też elementy komedii improwizowanej. Magda Lamparska, która gra główną bohaterkę, podchodzi do widzów i podtykając im mikrofon pod nos pyta o bardzo intymne rzeczy. Sprawdzamy, czy ludzie w naszym kraju są otwarci, pruderyjni, z czego są w stanie się zaśmiać i co jest tabu. Wydaje mi się, że Polska jest gotowa na to przedstawienie.
Czy współpraca z Teatrem Polonia to początek końca twojej teatralnej tułaczki po Polsce? Znalazłeś swoje miejsce?
- Właśnie zdałem sobie sprawę, że łącznie z "Klaps! 50 twarzy Greya!" występuję w czterech przedstawieniach, a dwudziestego siódmego kwietnia będę miał na barkach jeszcze jedno. Zagram w "Onieginie" w Teatrze Studio. Ten spektakl jest najbardziej zakotwiczony, będzie w stu procentach eksploatowany w Warszawie, ale w przypadku innych takiego planu nie ma. Dzisiaj teatry muszą wychodzić do ludzi. Jeżeli jest zapotrzebowanie na ich przedstawienia poza macierzystą sceną, chętnie z tego korzystają.
- Uwielbiam takie wyjazdowe spektakle. Dzięki nim zyskuję dystans do tego, co się dzieje w Warszawie, uświadamiam sobie, że widzowie są różni i że nie zależy to od tego, z jakiego pochodzą miasta. W miejscach, gdzie się rzadko pojawiam, ludzie inaczej mnie odbierają. Zarówno oni, jak i ja czujemy się wyjątkowo. To są inne przedstawienia, towarzyszą im inne emocje.
Rozmawiał: Kuba Zajkowski