"Na dobre i na złe": Grażyna Barszczewska kocha Kraków
Grażyna Barszczewska w dorobku ma wiele ról zarówno filmowych, jak i teatralnych. W serialu „Na dobre i na złe” od kilku lat gra onkolog Annę Chrzan. Aktorstwo wypełnia jej większość czasu, bo jak przyznaje, „nicnierobienie” jest dla niej przekleństwem.
W serialu "Na dobre i na złe" gra pani profesor onkolog - Annę Chrzan. Jak opisałaby pani swoją bohaterkę?
- To lekarka - profesjonalistka. Medycyna to jej pasja, poświęca nawet swój prywatny czas pacjentom. Zdarza się, że popada też w konflikty z młodym pokoleniem lekarzy, którzy nie zawsze rozumieją jej decyzje wynikające z wiedzy i doświadczenia.
Serial jest na fali już od 15 lat. W czym tkwi jego sukces?
- Serial utrzymuje wysoki poziom. Myślę, że "Na dobre i na złe" gwarantuje taką jakość, bo zatrudnia świetną ekipę i realizatorów, i aktorów. Poza tym, na planie choć jest bardzo pracowicie, jest też miła atmosfera, a to sprzyja dobrej pracy.
W serialu "07 zgłoś się" grała pani dentystkę, a w "Dyrektorach" lekarkę - medyczne angaże nie są zatem pani obce.
- To prawda, w "Dyrektorach" miałam nawet scenę reanimacji, do której solennie się przygotowywałam. Jeden z moich przyjaciół był wówczas dyrektorem szpitala, więc poprosiłam go, aby wpuścił mnie na izbę przyjęć i salę operacyjną, bo chciałam zobaczyć ten świat od środka. Czasem obecność konsultanta na planie nie wystarczy, dobrze jest poznać realia, pewne rytuały, atmosferę. Aktorzy na Zachodzie, wcielając się w charakterystyczne postaci, mogą pozwolić sobie na to, aby przez pewien czas być bardzo blisko z profesją bohatera. To jakby wejść w skórę tego człowieka, którego grają, prawda? Tak było np. w przypadku Roberta De Niro, który przez miesiąc pracował jako taksówkarz w ramach przygotowania do roli w filmie.
Biegle włada pani angielskim i rosyjskim - nie marzyła pani nigdy o karierze za granicą?
- Dawno temu dostałam od pewnego wziętego reżysera propozycję pracy za granicą, połączoną nawiasem mówiąc z jego ofertą matrymonialną. Miałam już swoją rodzinę i nie zamierzałam tego zmieniać. Odmówiłam i ani trochę nie żałuję, ponieważ moje miejsce jest tutaj. Natomiast zagrałam kilkakrotnie w filmach anglojęzycznych, spotkałam się na planie z wieloma wybitnymi aktorami. W wielkiej produkcji amerykańsko-francuskiej - filmie "Jakub kłamca" zagrałam m.in. z Robinem Williamsem, który okazał się nie tylko fantastycznym aktorem, ale także znakomitym kolegą. System pracy na planie filmowym jest podobny na całym świecie. Zależy tylko, z jakimi propozycjami i poziomem talentu u twórców się spotykamy.
Urodziła się pani w Warszawie, jednak szkołę teatralną kończyła w Krakowie. Skąd taka decyzja?
- Jestem warszawianką, która kocha Kraków! Chociaż decyzja o studiach w Krakowie nie była wynikiem mojej miłości do tego pięknego miasta, ale to dłuższa historia. Uważam ten krakowski czas - studia i początek pracy w teatrze oraz filmie - za niezwykle ważny, owocny i szczęśliwy. Zarówno w kształtowaniu mnie jako aktorki i człowieka, bo w tym zawodzie to się łączy.
Gdzie możemy teraz panią zobaczyć? Jakie ma pani plany?
- Jestem aktorką Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana, gdzie gram w dwóch sztukach wielkiego repertuaru: "Burzy" Szekspira" i "Cydzie" Corneilla. Od trzech lat gram gościnnie w Teatrze Ateneum "Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej" z pięknymi piosenkami Jerzego Jurandota. Spektakl, który cieszy się niesłabnącym powodzeniem u widzów, ciągle mnie bawi, mimo że zagraliśmy już 150 przedstawień. W Teatrze Polskim wkrótce rozpocznę próby do sztuki opartej na legendach warszawskich. To propozycja dla młodych widzów. Na początku mojej pracy w Krakowie, w Teatrze Ludowym grałam księżniczkę w "Krzesiwie" z niezapomnianą Krystyną Feldman, która w tej bajce była czarownicą (uśmiech). Młody widz to wspaniała widownia - trzeba się bardzo starać. Jeśli ich nie zawiedziemy, będą przychodzić do teatru także jako dorośli.
Rozmawiała Paulina Masłowska