Na dobre i na złe
Ocena
serialu
9,6
Super
Ocen: 86004
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Falkowicz romansuje z... Mazowszem

Z przyjemnością i satysfakcją Michał Żebrowski poświęca kilka dni w miesiącu potworowi chirurgii, jak nazywa profesora Andrzeja Falkowicza, w którego wciela się w “Na dobre i na złe". Swoją uwagę koncentruje jednak na Teatrze 6.piętro, gdzie właśnie zaczyna nowy cykl FOLK. Poznaj szczegóły!

Co robi Mazowsze w Pana teatrze?

- Tańczy i śpiewa (śmiech).

Skąd pomysł, żeby do teatru wpuścić folklor?

- Bardzo lubię sztukę ludową, bo jest szczera. Uważam, że w stolicy europejskiego państwa, w samym jego centrum, w Pałacu Kultury i Nauki, nasi rodacy, jak i zagraniczni turyści powinni mieć możliwość zetknięcia się z artystyczną wizytówką polskiej tradycji. Zresztą niemal każda stolica europejskich państw umożliwia obcowanie z rdzenną sztuką swego narodu. Zaczynamy od Mazowsza, mając nadzieję, że wszystkie kolejne odsłony naszego nowego cyklu FOLK na 6.piętrze będą równie spektakularne.

Reklama

Czy to wychowanie w górach zrodziło pana miłość do folkloru? 

- Z Podhalem związany jestem od dziecka. Od trzeciego roku życia jeździłem tam z mamą na wakacje. Fascynowało mnie góralskie życie - proste i piękne. Z czasem stałem się jednym z nich. Bo nie byłem tylko turystą z Warszawy, ale żyłem ich życiem. Już jako dzieciak pomagałem w pracy, przy sianokosach, budowie domów. A w niedziele z zachwytem słuchałem, jak górale ubrani w odświętne stroje z zaangażowaniem śpiewali w kościele pieśni. Niby takie same jakie śpiewa się tu, w Warszawie, a jednak brzmiały zupełnie inaczej. 

Do niedawna muzyka ludowa była synonimem obciachu. Teraz przyszła moda na folklor?

- Obciachowy jest folklor źle wykonywany. Zresztą wszystko, co jest źle wykonywane, jest obciachem. W Teatrze 6.piętro nie ma na to miejsca. 

Nie boi się pan, że na muzykę ludową nie będzie amatorów i sala będzie świeciła pustkami? 

- Wyjątkowość tego projektu polega na tym, że - mimo obaw - jesteśmy zdeterminowani go zrealizować. Mazowsze dzisiaj jest zespołem dogłębnie zreformowanym, a jego program jest porywający, świeży i pełen humoru. Jest powszechnie uważany za zespół narodowy, między innymi z uwagi na swój bogaty repertuar.

Co się panu najbardziej podoba w tych ludowych brzmieniach i tańcach?

- Pasja, zaangażowanie, wyrazistość i rozmach całego przedstawienia.  Trzeba to zobaczyć na własne oczy.

Prywatny teatr to duże wyzwanie. Skąd pan wiedział, że panu i Eugeniuszowi Korinowi się uda?

- A dlaczego miałoby się nie udać, skoro do tej pory na nasze spektakle przychodziły tłumy? Zresztą początkowo wcale nie myśleliśmy o tym, żeby mieć teatr. Chcieliśmy tylko wystawić dobrą sztukę i musieliśmy znaleźć miejsce. Zmęczeni poszukiwaniem kolejnych scen do naszych przedstawień, doszliśmy do wniosku, że naturalnym będzie poszukiwanie własnego artystycznego domu. 

Dlaczego założył pan teatr właśnie z Eugeniuszem Korinem? 

- Eugeniusz Korin moją uwagę zwrócił, kiedy pracował z moim rokiem. Był już reżyserem z legendą, bo pracował między innymi z Tadeuszem Łomnickim przy "Królu Lirze". Próbowałem wtedy z nim porozmawiać, dowiedzieć się więcej na temat pracy, ale mnie zbył. Potem on proponował mi Raskolnikowa, ale ja miałem inne zobowiązania.

- Pewnego dnia zadzwoniłem do niego i zaproponowałem wspólną produkcję sztuki. Nie wiedziałem jeszcze. co to za sztuka i gdzie ją wystawimy. Czułem tylko, że on powinien reżyserować, a ja - grać. Zgodził się. Powiedział, że mam poszukać teatru, a on znajdzie sztukę dla mnie. Niebawem wysłał mi aż pięć ciekawych propozycji, z czego jedna była do zrobienia tu, teraz, natychmiast. Tak powstał "Samotny Zachód" Martina McDonagha, między innymi z fenomenalną rolą Tomasza Kota, którą debiutował w teatrze w Warszawie.

Kuba Wojewódzki, którego zaangażował pan do pierwszego spektaklu "Zagraj to jeszcze raz, Sam", miał przyciągnąć publiczność i sprawić, by głośno było o Teatrze 6. piętro?

- Kuba Wojewódzki odnalazł się genialnie w roli Alana, w "Zagraj to jeszcze raz, Sam". Mam całkowitą świadomość, że gram w przedstawieniu legendarnym, które ludzie będą wspominali przez lata. To, że ktoś jest ogromną osobowością medialno-sceniczną, nie jest jego winą tylko zasługą. Każdy teatr zabiega o wykonawców, którzy przyciągają ludzi do teatru siłą swojego nazwiska. 

Myślałam tylko, że jest pan zwolennikiem powierzania ról zawodowcom. Ale widocznie zmienił pan zdanie. Tak, jak w przypadku seriali. Kiedyś mówił pan, że to nie dla pana, dziś gra w "Na dobre i na złe".

- Kolejne nieporozumienie. Co innego podejmować się roli w serialu, który charakteryzuje się żelaznym reżimem zdjęć, w czasie gdy rozpoczyna się karierę, a co innego podejmować bardzo dobrze napisaną rolę w legendarnym serialu, który gromadzi miliony Polaków przed ekranami od 15 lat. To fenomen na skalę europejską. Kiedyś dużo pracowałem w Rosji i wciąż żyłem na walizkach. Odkąd stworzyliśmy teatr, na stałe jestem w Polsce i mogę kilka dni w miesiącu poświęcić profesorowi Falkowiczowi. Robię to zresztą z olbrzymią satysfakcją, ponieważ mogę w tej roli być nienawidzony, jak i lubiany jednocześnie. Początkowo miała to być krótka przygoda, ale potwór chirurgii najwyraźniej spodobał się widzom, bo rola się rozrosła. Cieszy mnie to, z przyjemnością staję się od czasu do czasu czarnym charakterem. 

Ale ma pan jeszcze czas, żeby wyrwać się w swoje ukochane góry?

- Właśnie wróciłem z urlopu, który spędziliśmy w naszym domu w górach. Tam życie jest zupełnie inne. Miasto rozkojarza mnogością szczegółów, ale - po głębszej refleksji - niewiele z tego zostaje. W górach jest na odwrót, dlatego staram się przyjeżdżać tu z rodziną często.

Agencja W. Impact
Dowiedz się więcej na temat: Na dobre i na złe | seriale | Michał Żebrowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy