"MacGyver": (Nie)godni następcy
Brak pomysłów lub chęć powtórzenia sukcesu: producenci z różnych pobudek sięgają po ukochane tytuły widzów i poddają je własnej obróbce. Czy jednak odgrzewany kotlet to zawsze przepis na sukces?
Gdy w lutym 2016 r. stacja CBS poinformowała, że pracuje nad remakiem "MacGyvera", fani oryginału zamarli. Nic dziwnego - dotychczasowe próby "odświeżenia" hitów małego ekranu z lat 80. kończyły się fiaskiem. Wystarczy przypomnieć "Kojaka" z 2005 r. lub "Nieustraszonego" z 2008 r. Ving Rhames - czarnoskóry następca Telly’ego Savalasa wyraźnie nie przypadł do gustu publiczności, która uznała obsadzenie go wręcz za "profanację" kultowej postaci. Serial skasowano po emisji 9 odcinków. Druga z produkcji miała więcej szczęścia. Doczekała się 18 epizodów i zyskała wierną widownię, która walczyła o nią do końca. Niestety, nie była wystarczająco "silna".
Na tle swoich poprzedników "MacGyver" wypadł dużo lepiej. Już po emisji 4. epizodu szefowie stacji zamówili pełny 21-odcinkowy sezon, a kilka miesięcy później kolejną serię, dając mu szansę na rozwinięcie skrzydeł. Te od początku podcinali krytycy oraz fani oryginału z Richardem Dean Andersonem, którzy nie byli zbyt łaskawi dla produkcji i głównego aktora, Lucasa Tilla. - Jeśli szukacie klimatu oryginału, zapomnijcie - napisał jeden z dziennikarzy, a drugi mu wtórował: - Mało MacGyvera w "Mac- Gyverze". Till nie ma w sobie nic z uroku i inteligencji Dean Andersona. Z opinią nie zgodził się za to redaktor "Movie Pilot", który stwierdził, że "Till zachował esencję postaci MacGyvera, a przy tym osadził ją bardziej we współczesności".
Patrząc na wyniki oglądalności, jedno jest pewne: produkcja znalazła grono fanów, choć nie tak wierne, bo "serial nie zaskakuje, ale też nie irytuje". Czy nowy "MacGyver" doczeka się - jak jego Jest to raczej wątpliwe, ale kto wie?
Producenci telewizyjni szybko dostrzegli potencjał w tytułach króla seriali Aarona Spellinga. A jest z czego wybierać - ponad 50 tytułów! Zaczęło się w 2008 r., kiedy to stacja CW, szukając młodzieżowego hitu, zamówiła współczesną wersję "Beverly Hills 90210". Wabikiem miały okazać się gościnne występy Shannen Doherty i Jennie Garth, gwiazd oryginału. Po dobrze przyjętej 1. serii scenarzyści postanowili odejść od starych bohaterów i skupić się na nowym pokoleniu. A to, pomimo obaw wszystkich, tylko pomogło produkcji, która finalnie doczekała się aż 5 sezonów. Niestety, pod koniec dało się zauważyć, że scenarzyści nie mają pomysłu na swoich bohaterów. Na fali popularności "90210", po roku emisji (2009 r.), stacja postanowiła odświeżyć także "Melrose Place".
Zagadka kryminalna (kto zabił Sydney Andrews?) oraz angaż Thomasa Calabro i Laury Leighton miały skusić do włączenia kanału fanów hitu lat 90. - Apartamentowiec stał się mroczniejszy, telenowelowość ustąpiła miejsca tajemniczości, gra aktorska i dialogi stały się bardziej wyrafinowane, a problemy z alkoholem, narkotykami, zdrady, a nawet morderstwo nadal są stałymi "lokatorami" przy Melrose Place 4616 - pisano w Entertainment Weekly. Jednak widzów brakowało. Postanowiono ratować serial, zmieniając jego klimat z mrocznego na bardziej zmysłowy i lżejszy oraz angażując największą gwiazdę oryginału - Heather Locklear. Niestety, ten statek poszedł na dno i po niepełnej (18-odcinkowej) serii jego historia dobiegła końca.
Z kolei w 2011 r. sromotną porażką okazała się reaktywacja kultowych "Aniołków Charliego". - Patrząc na Kate, Eve i Abby, nie wierzysz, że umiałyby zmienić koło w samochodzie, a co dopiero wytropić i dopaść gangsterów. Tam wszystko jest złe, bardzo złe. Od gry aktorskiej po scenariusz - skwitował redaktor "The Boston Globe", nazywając produkcję najgorszym debiutem telewizyjnym 2011 r. Podobnego zdania byli widzowie, co poskutkowało zdjęciem serialu z anteny zaledwie po 4 odcinkach. Ostatnia odświeżona pozycja z filmografii Spellinga to oczywiście "Dynastia". Kto widział kilka odcinków serialu, wie, że podobieństwo akcji do oryginału kończy się na pierwszym. Niemniej jednak są opinie, że produkcji udało się zachować ducha klasyka, choć jest on mocno współczesny i poprawny politycznie. - Jest na bogato, z przepychem, zwrotami akcji i seksownie. Tak jak powinno być - piszą krytycy.
Nie ma jednak wątpliwości, że w niektórych przypadkach remake to przepis na sukces. Przekonać się o tym mogą twórcy "Hawaii Five-0", czyli lekko odświeżonej wersji serialu z lat 60. - Rześki, gładki remake dobrego serialu z dobrymi aktorami i pięknymi krajobrazami. A to powoduje, że produkcja stała się jedną z wizytówek swojej stacji - zaopiniowali znawcy tematu. Równie ciepło został przyjęty powrót kultowych "Korzeni" oraz "Pełnej chaty". Choć w tym drugim przypadku początki na to nie wskazywały. - Odcinki są mało oryginalne, przewidywalne, kiepski scenariusz. Jedynie śmiech w puszce przypomina "złote czasy" - pisano po 1. serii.
Na szczęście z czasem produkcja, nie zapominając o swoich korzeniach, wypracowała własny styl. I od 2., docenionego już, sezonu "Pełniejsza chata" stała się jedną z mocniejszych ofert platformy Netflix. Dopiero się rozkręcają Warto dodać, że w kolejce na nowe wersje czekają już następne tytuły - "Czarodziejki", "Sabrina, nastoletnia czarownica", "24 godziny", "Policjanci z Miami", "Roswell: W kręgu tajemnic" czy "Ich pięcioro". Niestety, będą to remaki uwspółcześnione. Aż za bardzo. A wiadomo, że widzowie tego nie lubią!
MG