M jak miłość
Ocena
serialu
9,4
Super
Ocen: 393119
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

"M jak miłość": Istotne jest być, a nie mieć

Przystojny krakus, który kocha Warszawę. Wie, że trzeba wierzyć w siebie i być optymistą! Telewidzowie uwielbiają go dzięki roli Tomka Chodakowskiego w serialu „M jak miłość”, w którym występuje od 2007 roku.

Zgodził się pan na spotkanie w tłocznym miejscu. Nie boi się pan szeptów, pokazywania palcami?

- Nie zdaję sobie sprawy z popularności. Zdarza mi się zapomnieć, że jestem osobą publiczną. Właśnie tak jak teraz...

Znam aktorki, które nawet w kawiarni boją się usiąść przy oknie. A po ulicy przemykają wyłącznie w ciemnych okularach.

- Może faceci mniej się takimi rzeczami przejmują? Ciągłe sprawdzanie wszystkiego byłoby dla mnie nie do zniesienia. Z drugiej strony bycie osobą publiczną prowokuje, żeby się starać, stawać się lepszym. Na ogół jestem po prostu bezpośredni. Lubię skracać dystans. Ktoś chciałby się ze mną sfotografować? Nie ma sprawy. Jestem otwarty. Może dlatego, że mam troje rodzeństwa? I po prostu tak zostałem wychowany.

Reklama

Jaki więc jest pana rodzinny dom?

- Pewnie coś tłumaczy fakt, że rodzice są wykładowcami i zawsze byli otoczeni gromadą studentów.

Czego uczą?

- Oboje są inżynierami. Budownictwo i mechanika, wytrzymałość materiałów, konstrukcja.

O rety, straszliwie ścisłe, techniczne przedmioty! Jakim cudem wyrósł z pana humanista?

- W domu był i duch humanistyczny. Dużo literatury, książek psychologicznych, filozoficznych, medycznych. Myślałem, żeby być geodetą i latać z łatą po polach. Chciałem być architektem - do dziś ciągnie mnie konstrukcja, rysunek, kreska, design. O medycynie też myślałem. Jeśli kiedykolwiek miałem rozterki, dotyczyły właśnie niepewności, czy dobrze wybrałem, czy ten zawód zaspokoi tamte zainteresowania.

A jak to się stało, że krakus znalazł się w Warszawie? Niech zgadnę. Nie zdał pan do szkoły krakowskiej?

- Zdałem, choć za drugim razem. Ale równocześnie dostałem się do Łodzi i wybrałem "filmówkę".

Byle dalej od domu?

- Nie! Chodziło mi o to, żeby zobaczyć coś więcej niż Kraków, więc Łódź była ok. Poza tym uważałem, że najlepiej będzie, jeśli zostanę reżyserem. Może zrobię jakiś film tak po mojemu, zdobędę fach filmowy - kino ma to coś.

Pana kryzysy mobilizują?

- Tak! Gdy za pierwszym razem nie zdałem do Krakowa, powiedziałem sobie: "Jeszcze zobaczycie!". Przez rok jeździłem z teatrzykiem po szkołach, przedszkolach, żłobkach, pracowałem jako barman. To mi się podobało, dzięki temu miałem własne pieniądze. Zarabiałem na Lart StudiO - krakowską szkołę policealną przygotowującą do studiów aktorskich. Świetnie przygotowującą.

I wtedy też dostał pan propozycję zagrania w "Makbecie" w Teatrze Bagatela.

- Maluteńkiej rólki, ale z kim! Z Danutą Stenką i Aleksandrem Domogarowem. A rok później już bez problemu dostałem się do Krakowa i Łodzi. Wybrałem Łódź i po roku się przeniosłem.

Gdzie, dlaczego?

- Kusiła Warszawa. Inne miasto, charakter szkoły, środowisko, podejście do zawodu. Mniej emocjonalności. Ale czułem, że z tym przeniesieniem może nie być łatwo. Na przyjęcie "spadochroniarza" musieli się zgodzić w Warszawie prof. Seniuk i prof. Englert. Ale poszło. Zdałem specjalny egzamin, dostałem się na II rok. Musiałem tylko poprawić dykcję i zaliczyć teorię.

I w tej szkole już było panu dobrze?

- Studiowałem i przyglądałem się miastu. Odkrycia: Warszawa budowana była niemal od nowa, z czego innego, w ogóle inaczej. Odzywały się zainteresowania architekturą. I tu jest też większa niż w Krakowie swoboda, przewiew, czułem się świetnie. Zwłaszcza że mieszkałem w Dziekance, akademiku szkół artystycznych, a zawsze lubiłem to środowisko, muzykę i malarstwo.

Po szkole były nerwy o angaż?

- Koledzy niepokoili się o to już na IV roku, ja jakoś nie. Zanim wystartuję, myślałem, pojadę za granicę. Z aktorstwem zdążę.

Młodzieńcza pewność siebie?

- Dziś nonszalancji się oduczam, uczę się pokory - jest taka piękna. Ale wtedy miałem luz. Spokój. Pewność, że będzie dobrze. Że w podróży poznam dobrych ludzi. Chyba dzięki rodzicom mam zakodowane: ma być dobrze. Tę pewność zawsze sobie ceniłem.

Kiedyś była niemile widziana.

- A mnie się przydaje. Bo oto zaraz po szkole dostaję propozycje angażu z krakowskiego Teatru im. Słowackiego i roli w Teatrze STU, a za jakiś czas w serialu "Pierwsza miłość". Kursuję więc między Krakowem, Wrocławiem, Warszawą, z teatru na plan i z powrotem. Trochę obłęd, bo do tego pracuję jako konferansjer. Zależy mi na pieniądzach: przecież samochód jest na raty, paliwo kosztuje, trzeba zrobić remont mieszkania w Krakowie. I wtedy wpada propozycja z "M jak miłość" - po kilku odcinkach granych z doskoku mam tę rolę przyjąć na stałe. Pachnie  życiową rewolucją. Ale współproducent "Pierwszej miłości" nie odpuszcza. Chcą, żebym został we Wrocławiu.

Uff, klęska urodzaju!

- Wygrywa jednak Warszawa, czuję ją intuicyjnie

Kiedy pan pojawił się w "M jak miłość"?

- Z dziewięć lat temu. Chodakowski stał się partnerem Gosi (Joanna Koroniewska). W pierwszej naszej scenie ona wybiega, potargane włosy, kulejąca, płacząca, a ja ją ratuję. Tak to się zaczęło.

Pani Joanna odeszła z serialu, a Chodakowski jest w trójkącie. Jak to się skończy?

- Facet gra na dwa fronty, co nie jest łatwe nawet dla aktora. Ale ten konflikt pociąga widzów. Ja bym wolał, żeby się zdecydował.

Zostanie Agnieszka (Magdalena Walach)?

- Nie wiem tego! Sam jestem ciekaw.

Wystarcza panu gra w serialu?

- Myślę, że właśnie teraz jest dobry moment, aby wypowiedzieć się bardziej artystycznie. Serial daje stały warsztat przed kamerą, ale chciałbym też pracy w radiu, dubbingu, filmie, teatrze. Lubię pracować nad sobą. Uważam, że każdego dnia trzeba stawać się lepszym, bo na im solidniejszych fundamentach stoi dom, tym lepiej. Zabrzmi to banalnie, ale naprawdę ważne jest to, kim się jest. Nieistotne jest "mieć", istotne jest "być".

Ale auto czy pieniądze na remont fajnie jednak mieć?

- Warto sobie powiedzieć: jeśli jesteś kimś, to i tak będziesz miał. Poza tym ktoś kiedyś powiedział, że droga jest ważniejsza niż cel.

Załatwił pan sobie coś w tym zawodzie po znajomości?

- Czyli że poszedłem na skróty? Nie musiałem i mam przekonanie, że jeśli jesteś dobry w tym, co robisz i masz szczęście, to powinno wszystko wyjść. A jeśli nie, hmm... trzeba próbować jeszcze raz, trzeba szukać, starać się.

Czegoś pan w sobie nie lubi?

- Czasem takiego mojego rozbiegania - jestem tu, ale myślami już gdzieś indziej. Czyli bywam zbyt niecierpliwy. Po co siedzieć w teatralnej garderobie tak długo? Po co te niekończące się próby? Kiedy tak czekasz i czekasz, to może jakoś ten czas wykorzystać? To samo przychodzi mi do głowy, gdy jestem na planie. Wszystko dobrze, tylko może szybciej? Spokoju i cierpliwości muszę się ciągle uczyć.

Rozmawiała BOŻENA CHODYNIECKA

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy