"M jak miłość": Czuję się szczęściarzem!
Cała Polska pokochała go za rolę Marka Mostowiaka w najpopularniejszym polskim serialu “M jak miłość”. Artystycznie Kacper Kuszewski spełnia się w Teatrze Pieśń Kozła, który zdobywa międzynarodowe uznanie jako jeden z najbardziej nowatorskich zespołów europejskich. A 6 listopada zobaczymy jego kolejne oblicze w kabaretowym show Dwójki pt. “Latający Klub 2”.
Skąd pomysł na pana udział w "Latającym Klubie 2"?
- Żeby odpowiedzieć na to pytanie, muszę cofnąć się w czasie do 2011 r., kiedy to brałem udział w "Tańcu z gwiazdami" i poznałem bliżej Kasię Zielińską. Kaśka stwierdziła wtedy, że skoro obydwoje lubimy śpiewać i nauczyliśmy się tańczyć, to warto to wykorzystać. Zaproponowała, byśmy razem z naszymi tanecznymi partnerami zrobili spektakl muzyczny. Od początku było wiadomo, że ma być to spektakl teatralno-kabaretowy. Tak doszło do realizacji przedstawienia "Berlin 4 rano" według pomysłu Łukasza Czuja i w jego reżyserii. Na sztukę złożyły się piosenki z kabaretów niemieckich z lat 30. XX wieku. Spektakl okazał się na tyle dużym sukcesem, że zaczęliśmy dostawać zaproszenia do udziału w różnych programach, by zaprezentować np. jedną piosenkę. I to jest właściwie trzeci występ w "Latającym Klubie 2". Za pierwszym razem wystąpiliśmy w komplecie - z Kasią Zielińską, Anią Głogowską i Rafałem Maserakiem w piosence o... kurwie. Potem Katarzyna wystąpiła solo, a teraz padło na mnie.
Lubi pan taką formę aktorstwa, jakiej wymaga kabaret?
- Nigdy nie myślałem o sobie jako o aktorze kabaretowym. Zresztą z prawdziwym kabaretem doświadczeń właściwie nie mam. Za to zdarzyło mi się parę razy wziąć udział w przedstawieniach kabaretu literackiego. Ten rodzaj ekspresji artystycznej rzeczywiście jest mi bliski - znam i uwielbiam właściwie wszystkie piosenki z Kabaretu Starszych Panów, wysoko sobie cenię również kabaret Olgi Lipińskiej. W tym drugim miałem nawet ogromną przyjemność występować. Gdy kończyłem szkołę teatralną, nasze przedstawienie dyplomowe to był właśnie spektakl z piosenkami. A ponieważ Olga Lipińska szukała wtedy nowych twarzy do kabaretu, zajrzała na nasz spektakl i po jego obejrzeniu zaprosiła mnie i dwie koleżanki do swojego programu. Od tego momentu przez cztery lata współpracowałem z Kabaretem Olgi Lipińskiej.
Czyli właściwie kabaret jest panu bliski?
- Tak, ale ten literacki, ujęty w jakąś formę i przeważnie w stylu nieco retro. Rzeczywiście, jest to forma mi bliska, nawet do tego stopnia, że kiedy wreszcie, zachęcony namowami rodziny i przyjaciół, żebym zrealizował własne przedstawienie muzyczne, zdecydowałem się na to i przygotowałem spektakl "Album rodzinny", w którym nawiązałem do piosenek z lat 30. XX wieku, nadałem mu formę i klimat literackiego kabaretu.
A teraz z innej beczki - jak pan się czuje w roli dziadka? Oczywiście chodzi o postać Marka Mostowiaka...
- No cóż, od 14 lat mierzę się w serialu z rolą ojca i jakoś daję sobie radę. Rolą dziadka właściwie się nie przejąłem, choć obawiałem się trochę, że znowu przyjdzie mi grać sceny z niemowlęciem, a to zawsze jest bardzo kłopotliwe i stresujące, szczególnie dla tego malutkiego dziecka. W końcu taki człowieczek nie budzi się i nie zasypia na żądanie, nie uśmiecha się na sygnał do kamery. Realizacja takich scen trwa więc czasami bardzo długo. A jeżeli się zdarza, że dziecko zaczyna płakać, nie można go uspokoić, a ekipa musi realizować plan, to w najgorszym razie scena spada albo następują takie jej modyfikacje, które pozwalają do minimum ograniczyć udział malucha w pracy. W związku z tym czasami zdarza nam się udawać, że niemowlak nadal gra z nami, a on już dawno jest w objęciach swojej mamy. Ostatecznie okazało się, że nie bardzo jestem obciążony jako dziadek - to głównie inni aktorzy mają sceny z nowym członkiem rodziny Mostowiaków. A Marek nadal jest... Markiem.
Czy Marka w najbliższym czasie czekają kolejne trudne doświadczenia? W końcu los go nie oszczędza...
- Myślę, że los w ogóle nie oszczędza tej rodziny. Na szczęście te trudne doświadczenia rozkładają się dość sprawiedliwie na wszystkie wątki. W związku z tym Mostowiakowie będą chwilowo szczęśliwi w swoim odbudowanym domu, biznes Marka będzie się dobrze układał, a cierpienie dotknie innych. Choć oczywiście różnych kłopotów nie da się uniknąć - Marek nadal będzie miał problemy z córkami. Mogę tylko zdradzić, że ten wątek rozwinie się w bardzo zaskakujący sposób...
No i wreszcie odbędzie się od dawna oczekiwane i zapowiadane wesele Ewy i Marka...
- Nie dość, że się odbędzie, to jeszcze Marek na nim zaśpiewa! Oczywiście jest to konsekwencja tego, że scenarzystom wpadła w ręce moja płyta “Album Rodzinny" i szybko doszli do wniosku, że warto wykorzystać fakt, iż sprawdzam się jako wokalista.
A z jaką piosenką musiał się pan zmagać?
- Wybrano dla mnie utwór, z którym rzeczywiście musiałem trochę powalczyć. Bo przecież nie jestem wokalistą, tylko śpiewającym aktorem i potrzebuję tekstu, który można zinterpretować. A dostałem piosenkę z repertuaru Simona&Garfunkela "Scarborough Fair", która głównie skupia się na ładnej melodii.
To nie jest łatwy utwór do zaśpiewania...
- Owszem. Ale pomyślałem sobie, że Marek Mostowiak nie musi tak idealnie śpiewać, szczególnie gdy jest przejęty tym, że występuje przed swoją rodziną. Uzbroiłem więc go w cały arsenał stresu oraz nerwów i myślę, iż to doskonale tłumaczyło poziom wykonania.
Którą z aktywności zawodowych - gra w serialu, występy w teatrze, różnego rodzaju projekty muzyczne - ceni sobie pan najbardziej?
- W zawodzie aktora zawsze pociągała mnie różnorodność wyzwań i możliwości. Zanim zdecydowałem się na aktorstwo, przez dwanaście lat uczyłem się w szkole muzycznej. I o tym, że nie wybrałem tej ścieżki zawodowej, zadecydowały dwa względy. Po pierwsze, nie czułem się wystarczająco utalentowany, a po drugie i chyba ważniejsze, wiedziałem, że po ukończeniu Akademii zostanę muzykiem w orkiestrze i swoje życie artystyczne będę spędzał w jednym środowisku. A ja jestem osobą, która lubi poznawać nowych ludzi, nowe miejsca, wchodzić w nowe projekty, eksplorować nieznane artystyczne terytoria. Czuje się więc ogromnym szczęściarzem, że w ten sposób ułożyło się moje życie, iż właśnie tak się dzieje. Występuję w teatrze mainstreamowym, serialu, mam również doświadczenia filmowe, kabaretowe, próbę sił w piosence aktorskiej. Na samej górze tej hierarchii usytuowany jest teatr artystyczny - Teatr Pieśń Kozła z Wrocławia, z którym występuję od ośmiu lat. W praktyce wszystkie te rzeczy doskonale się uzupełniają. Bez serialu, który daje mi byt i poczucie bezpieczeństwa w zawodzie, nie mógłbym uprawiać teatru artystycznego, z którego niestety wyżyć się nie da. Natomiast bez teatru czułbym się niepełny. A śpiewać zdecydowanie lubię. Gdybym musiał zrezygnować z którejś aktywności, to moje serce na pewno najbardziej rozpaczałoby po utracie teatru. Na szczęście, póki co nie muszę dokonywać tak dramatycznych wyborów.
A czym nas jeszcze zaskoczy Kacper Kuszewski?
- Rzeczywiście, chyba mam pewne szansę na to, by nieco zaskoczyć... Nie mogę jeszcze niczego konkretnego zdradzić, ale właśnie wczoraj nagrałem w studio, razem ze znanym zespołem, pewną piosenkę, która - jeśli ujrzy światło dzienne - może zadziwić. Tym razem jest to projekt stricte muzyczny.
Jeżeli natomiast chodzi o teatr, najprawdopodobniej już wkrótce w Warszawie będę występował w przedstawieniu, którego premiera odbyła się latem w Świnoujściu. Jest to francuska sztuka zatytułowana "Lekko nie będzie". Gram w niej w dość znacznej charakteryzacji - w czasie pokazu przedpremierowego jeden z moich przyjaciół zapytał podczas przerwy: kiedy w końcu będzie Kacper ? (śmiech). W planach też jest kolejne przedstawienie teatralne z gatunku tych lżejszych. Poza tym planujemy z Kasią Zielińską następny spektakl muzyczny. Znów będzie on "zbudowany" wokół jednego z dużych miast. Tym razem zrezygnujemy z tańca, ale jeśli uda nam się zgromadzić obsadę, o której marzymy, to szykuje się duża rzecz. A oprócz tego wszystkiego czekają mnie wyjazdy z Teatrem Pieśń Kozła m.in. do Chile, Kolumbii, Włoch i Gruzji.
Miewa pan czas na sen?
- Nauczyłem się już o to dbać, choć bardzo trudno jest przechodzić z jednego projektu w drugi. W tej chwili jestem po tygodniowym warsztacie, który jest wstępem do kolejnego spektaklu przygotowywanego we Wrocławiu. Będziemy w nim śpiewać irańskie kołysanki, używać wirowego tańca derwiszy. Uczyliśmy się wirować, co przy mojej chorobie lokomocyjnej było nie lada wyzwaniem. A do tego jeszcze zostanie dołożony materiał literacki, szykuje się więc fantastyczny spektakl. Ale obciążeń jest naprawdę sporo...
Rozmawiała: Aleksandra Jeż