Ameryka? Nigdy więcej!
Krzysztof Pieczyński, czyli Antoni Duracz z "Londyńczyków", był przed laty ukochanym aktorem niemal wszystkich Polaków. Na uwielbienie zasłużył swoją pierwszą rolą. W 1980 roku zagrał Bronka Talara w serialu "Dom", a zaraz potem wyjechał do... Ameryki.
Kiedy opuszczał Polskę, był u szczytu popularności. Zrezygnował z kariery i pojechał za ocean szukać szczęścia.
- Chciałem w Ameryce wytrzymać jak najdłużej, bo wydawało mi się, że z powodzeniem mogę grać w powstających tam filmach - wspomina.
Wrócił do kraju po 12 latach.
- Może zostałbym tam jeszcze, gdyby nie spustoszenie, jakie poczyniła we mnie samotność. Brakowało mi przyjaciół, kariera nie układała się tak, jak sobie wymarzyłem. Spędziłem wiele dni na castingach, z których nic nie wynikało. Kiedyś poszedłem na zdjęcia próbne do roli... esesmana. Miałem przed nimi, jak mi się wydawało, proroczy sen - objawiło mi się, że powinienem zagrać tę rolę jak urzędnik. Przyniosłem aktówkę, włączyłem Wagnera, a oni w śmiech. I więcej do mnie nie zadzwonili. W końcu dostałem pierwszą rolę, potem następną. Później stałem się aktorem-związkowcem i grałem w teatrze. W pewnym momencie pomyślałem o "podboju" Hollywood, więc przeniosłem się do Los Angeles i przez 16 miesięcy szukałem pracy - opowiada Krzysztof Pieczyński.
Wziął udział w 60 przesłuchaniach, ale w końcu go dostrzeżono. Zrobił cztery filmy, po czym... spakował się i przyjechał do Polski. W kraju nie zapomniano o nim. Dostał jedną z głównych ról w nowym wówczas serialu "Na dobre i na złe". I Polki znów go pokochały. Po kilku latach wcielania się w doktora Bruno Walickiego, zrezygnował z dalszego udziału w serialu. Każda kolejna rola Krzysztofa Pieczyńskiego potwierdzała jego wielki talent i charyzmę. Dziś znów triumfuje na ekranach w filmie "Sala samobójców", który osobiście prezentował na 36. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Pytany o plany, mówi tylko:
- Nie wiem, co będę robił za rok. Ale będę to robił w Polsce. Nie chcę już nigdy wracać do Ameryki.