Ona zna przepis na serialowy sukces!
Dorota Chamczyk od blisko ćwierć wieku tworzy telewizję. Zaczynała w TVP w Teatrze Telewizji, a od 12 lat pracuje w barwach TVN jako producentka prekursorskich na polskim rynku seriali. To właśnie ona tworzyła słynną "Magdę M.", a dziś produkuje popularnych "Lekarzy”.
Stoi Pani za najbardziej znanymi serialami TVN: m.in. za kultową "Magdą M.", niezapomnianym "Teraz albo nigdy", lokomotywą prime time`u "Na Wspólnej", a aktualnie "Lekarzami". Czy po latach praktyki producenckiej może Pani powiedzieć, że zna receptę na serialowy hit?
- (uśmiech). Recepty znają i wypisują moi lekarze z serialu “Lekarze" i są w tym absolutnie bezkonkurencyjni. Efekt pracy producenta jest zawsze bliżej nieokreślony. Oczywiście wiem, do czego dążę i mam poczucie pewności co do decyzji, dotyczących realizowanego projektu, wprost proporcjonalne do lat doświadczeń i mojej fachowości, ale dopiero konfrontacja z widzami przynosi odpowiedź, czy nasza praca to sukces czy nie.
- Jak zrobić dobry serial? Stawiam przede wszystkim na historię, potem na wybór osób, z którymi współpracuję - na obsadę, dobór ekipy. Trzeba mieć pomysł i wiedzieć, o czym chcemy widzom opowiadać, dlaczego mają nam poświęcić swój czas . Warto być pierwszym na rynku. Tak się złożyło, że “Magda M." - jeśli chodzi o produkcje tygodniowe, rodzime - była pierwszą współczesną opowieścią "o Niej i o Nim w dużym mieście", z piękną Warszawą w tle, ze wspaniałą polską muzyką, świetnymi zdjęciami, z popularnymi aktorami, dowcipem, romantyzmem i miłością. I okazało się, że widzowie pragnęli takiej właśnie historii.
- Podobnie było z "Teraz albo nigdy!", kiedy bohater zmienił się z jednostkowego na grupowego. Fani do dziś wspominają ten serial, bo jego akcja zaczynała się na fascynującej wyspie, jaką jest Madera, gdzie nieznani sobie wcześniej ludzie mocno zaprzyjaźnili się i stworzyli grupę przyjaciół.
"Teraz albo nigdy!" rzeczywiście był pierwszym naszym rodzimym serialem, którego bohaterowie wyjechali za granicę.
- Tak było, a jeśli robi się coś po raz pierwszy, zostaje się zapamiętanym. Z kolei Na Wspólnej" była pierwszym soapem w Polsce. Wcześniejsze serialowe produkcje na naszym rynku, potocznie zwane telenowelami takie jak np.: “Klan", "M jak miłość" czy "Samo życie", nie były emitowane codziennie. “Na Wspólnej" miało plan emisji pięć razy w tygodniu, potem to dopiero zmieniło się na cztery razy. Przy okazji wyjaśnię, że nie nazywam tych wcześniej wymienionych polskich produkcji telenowelami, bo - w myśl właściwej definicji - telenowela jest czymś, co może mieć nawet kilkaset odcinków, ale jest zamkniętą całością i kończy się happy endem. U nas aktualnie dominują seriale typu never ending story (niekończąca się opowieść - przyp. aut.), którym bliżej do soapu.
- "Na Wspólnej" to był mój wielki poligon doświadczalny i pierwszy kontakt z telewizją komercyjną, z niby gotowym formatem, który miał być realizowany jako adaptacja. Po pierwszych stu odcinkach okazało się jednak, że nie jesteśmy w stanie zainteresować polskiego widza tym, co prezentowali w pierwowzorze koledzy na Węgrzech. Musieliśmy szybko nauczyć się tworzyć i pisać historię dla naszej widowni.
Liczy się zatem historia, i to taka, jakiej wcześniej nie było. Jednak “Lekarze" to nie był pierwszy serial medyczny na polskim rynku.
- W tej chwili seriale medyczne cieszą się na świecie ogromną popularnością i jest ich mnóstwo. Najlepsze, takie jak "Ostry dyżur", "Chirurdzy", "Siostra Jackie" czy "House", żyją przez wiele sezonów. U nas przez długie lata istniało jedynie “Na dobre i na złe", w którym osią fabuły - podobnie jak w niemieckim pierwowzorze - były przypadki medyczne pacjentów zamknięte w jednym odcinku. Żadna stacja nie odważyła się na realizację tego gatunku po TVP2, dopiero TVN podjął to wyzwanie. Myślę, że “Lekarze" zadziałali dopingująco nie tylko na twórców serialu o szpitalu w Leśnej Górze. Dla mnie najważniejsze było stworzenie takiego konglomeratu ciekawych ludzkich osobowości, lekarskich biografii, aby miały one szansę na długofalowe zaistnienie. Bardzo istotna była też medyczna wiarygodność i filmowa atrakcyjność sprzężone z gęstą opowieścią.
- Poza tym pamiętajmy, że gdy w 2005 r. startowała "Magda M.", mieliśmy zupełnie inny telewizyjny świat. Były cztery główne polskojęzyczne kanały telewizyjne. A dziś? Widz ma do wyboru ocean propozycji. Tym bardziej więc cieszę się, że “Lekarze" zostali zaakceptowani. Sporo debiutujących tytułów znika z ramówki po jednym sezonie!
Podobno seriale medyczne to nie jest tania zabawa...
- ... zwłaszcza, jeśli chce się je realizować rzetelnie, na poziomie podobnym do tego jaki prezentuje świat. My świadomie wybraliśmy, jako główną specjalizację dla naszych lekarzy, chirurgię i transplantologię. Świadomie też umieściliśmy akcję poza Warszawą, Wrocławiem czy Krakowem. Wykreowanie świata wiarygodnego medycznie było nie lada wyzwaniem, bo wcześniej z medycyną zetknęłam się jedynie jako pacjentka. A bardzo chciałam, by nasz serial wyglądał wiarygodnie. I nie bez powodu ma on tytuł "Lekarze". Opowiadamy w nim nie przez pacjentów, ale przez lekarzy. Bardzo szanuję ten zawód.
Czyżby marzyła Pani kiedyś o zawodzie lekarza?
- Nie, ale doskonale pamiętam, jak w wieku 20 lat po raz pierwszy trafiłam na szpitalny odział neurochirurgii, gdzie dostałam od lekarzy szansę na normalne życie. Nie znaczy to, że mam bezkrytyczny stosunek do lekarzy i służby zdrowia, którą uważam za rodzaj powołania. Szkoda, że nie wszyscy pozostają wierni przysiędze Hipokratesa, jaką składają lekarze na początku swojej drogi. Istnieje całe spectrum problemów, które można poruszać w kontekście tego zawodu. Dodatkowych impulsów dostarcza nasza rzeczywistość za oknem: procedury, zmiany, kontrakty z NFZ, kłopoty finansowe szpitali, kolejki pacjentów, itd. To wszystko daje naszej historii wiele elementów, które raz są humorystyczne, a raz tragiczne.
Nietrudno domyślić się, że scenografia “Lekarzy" była kosztowna i czasochłonna.
- Od początku wiedzieliśmy, że żaden szpital nie użyczyłby nam swoich wnętrz na cele produkcyjne, musieliśmy więc stworzyć go od podstaw. Było to ogromne pole do popisu dla scenografki i okazja do ścisłej współpracy na poziomie projektu z operatorami. Jej pomysły trzeba było skleić stylistycznie z przedwojennym modernistycznym budynkiem w Toruniu. Swoją drogą znalazłam go prawie przypadkiem, a on w dużej mierze zadecydował, iż akcja serialu toczy się w Toruniu, a nie w innym mieście. Co do kosztów, faktycznie zamknięcie tego projektu po jednym sezonie na pewno nie byłoby ekonomiczne. Szczęśliwie nie było takiej potrzeby i nadal nie ma.
Czym się Pani kieruje przy kompletowaniu obsady? Intuicją?
- Tak, jak przy czytaniu książki - zamykam oczy i widzę postaci. Wybieram, kto będzie twarzą Alicji, Maksa i innych bohaterów. Znajomość rynku teatralnego, filmowego i serialowego pozwala mi myśleć o kimś w kontekście konkretnej postaci. Ale nigdy nie rezygnuję z castingu, by zobaczyć, czy relacje między aktorami i bohaterami sprawdzą się na planie. Nie można zmusić ludzi, żeby razem grali, jeśli nie lubią się i nie rozumieją, bo to zwykle źle się kończy (śmiech). I nawet profesjonalizm na nic się wówczas zdaje. Łatwiej zagrać z przekonaniem, że się kogoś nie lubi niż, że jest się zakochanym. Moje poszukiwania obsady są naprawdę głębokie, współpracuję też ze świetnymi reżyserami castingu. I nie jest tak, że obsadzam kogoś, bo go znam, ale często okazuje się, że właśnie ci znani nam są najlepsi!
Jak duży jest wpływ konsultantów medycznych na scenariusz? Czy potrafią wywrócić odcinek do góry nogami?
- Od konsultantów od początku oczekiwałam rozpoznania świata medycznego i wiedzy merytorycznej związanej z obowiązującymi np.: przepisami. Dostawali pytania typu: czy będzie to szpital miejski czy wojewódzki, który ma uprawnienia do przeprowadzania takich czy innych operacji; którego stopnia ma mieć referencyjność; czy jeśli ściągnie się dwóch profesorów ze stolicy, możliwe będzie otworzenie w nim pododdziału transplantologii, itp., itd. Wielkim moim wsparciem był i jest prof. Zbigniew Gaciong oraz dr hab. n. med. Krzysztof Bojakowski i kobieta chirurg - Paulina Kołomańska, ale lista lekarskich aniołów stróży jest długa.
- Na potrzeby scenariuszy oczekuję od konsultantów przypadków, które są ciekawe z punktu widzenia medycznego, a przy okazji o czymś mówią i budzą emocje. Nasz kaprys scenariuszowy polegał na tym, że chcieliśmy, by w tych opowieściach pacjentów tkwiły małe lusterka. By kolejne przypadki odbijały i wpływały na życie naszych lekarzy, a nie tylko na ich pracę. Ważne więc były historie wokół pacjenta i wokół jego choroby.
W serialach medycznych często przemycane są ważne komunikaty o znaczeniu społecznym, np.: że palenie może doprowadzić do groźnej choroby, że powinniśmy podawać się okresowo pewnym badaniom itp. Jak to wygląda w Pani produkcji?
- Może nie łopocze nad "Lekarzami" sztandar medycznej edukacji, ale wszystkim zależy, by serial dostarczył widzom pożytecznej wiedzy i przeżyć. Widzę nasze zasługi w promowaniu transplantologii i przeszczepień. Nie przeszczepów! Bo przeszczep to jest organ, który się przeszczepia, a przeszczepienie to proces, o który chodzi. Ostatnio kręciliśmy odcinek na kanwie prekursorskiej operacji, która nosi potocznie nazwę "domina": niespokrewnieni żywi dawcy oddają nerki potrzebującym. Taką operację przeprowadził prof. Artur Kwiatkowski w stołecznym szpitalu przy Nowogrodzkiej. Chętnie więc wspieram temat żywych dawców. Jeśli mam w scenariuszu pana, który lubi się badać, to zależy mi na tym, by w finale nie okazał się on zwykłym hipochondrykiem. Albo pani, która chce makrobiotycznie żyć, nie może spożywać na okrągło kaszy, bo można sobie w ten sposób wykończyć organizm. A jeśli ktoś stosuje dla urody pijawki, to te pijawki muszą być atestowane, a nie kupione na bazarku. No i przede wszystkim chciałabym, aby lekarze byli nie tylko kompetentni, ale empatyczni, uśmiechnięci i ludzcy tak, jak nasi w Copernicusie.
Z jakimi problemami związanymi z techniczną stroną pracy lekarzy zetknęli się aktorzy na planie, i jak sobie z nimi radzą?
- Bywa różnie. Zależało mi, by przed rozpoczęciem zdjęć aktorzy mieli kontakt ze szpitalem. Wcześniej sama zaliczyłam kilka operacji, potem zaciągnęłam na salę scenarzystów, a następnie przyszedł czas na aktorów. Jedni, np.: Magda Różczka czy Wojtek Zieliński, spędzili na lekarskich dyżurach wiele godzin. Paweł Małaszyński szybko powiedział, że wszystko zagra, ale nie chce na to wszystko patrzeć. Profesjonalne instrumentariuszki wprowadziły w arkana swojej pracy Kasię Bujakiewicz. Agnieszka Więdłocha, Piotr Polk i Wojtek Mecwaldowski, który w tym sezonie dołączył do naszej obsady, też przeszli szkolenie medyczne. Danuta Stenka zaliczyła np. naukę bronchoskopii. Oczywiście, nie wystarczy zobaczyć operację, by wykonywać ruchy takie jak chirurdzy, ale niektórzy mają talent, by je wiarygodnie naśladować. Konsultanci medyczni na planie na bieżąco korygują ewentualne błędy.
- W każdym razie nie ciągnie się za nami żadna fanpage'owa strona pt.: "Błędy w 'Lekarzach'". Nie za bardzo jest na czym nas złapać. Niektóre drobiazgi wynikają z prozy życia. Czasem dla aktora trudne jest zwykłe osłuchiwanie pacjenta. Po prostu nie jest to czynność, którą wykonuje rutynowo.
- Generalnie "Lekarze", choć to obyczaj, są serialem o dużym stopniu skomplikowania, jeśli chodzi o przygotowania. Dotyczy to każdego pionu produkcji: i scenarzystów, i operatorów, i scenografów, i aktorów, i reżyserów.
Czy to jest najtrudniejszy projekt w Pani dotychczasowej karierze?
- Trudność pracy przy serialu codziennym polega na nieustającej walce z czasem i konieczności snucia tej “niekończącej się historii". Komuś z perspektywy fotela sprzed telewizora może wydawać się to proste, ale - biorąc pod uwagę 11 lat istnienia “Na Wspólnej" - niezmiernie trudno jest tak opowiadać i opowiadać.
- Na pewno epizodyczne przypadki prawnicze w "Magdzie M." były dużo mniej skomplikowane w porównaniu z tym, jak ważną rolę odgrywają sprawy zawodowe w “Lekarzach". Stopień utrudnienia sobie pracy nad scenariuszem i jego realizacją jest nieporównywalnie większy w "Lekarzach". Ale szczęśliwie pracuję ze wspaniałymi ludźmi, dla których nie istnieje określenie "nie da się".