Anglicy atakują! Amerykanie kupują!
Jak kiedyś z Imperium do Nowego Świata płynęli osadnicy, tak teraz z Wielkiej Brytanii do Stanów Zjednoczonych płyną formaty seriali. Poznajcie kilka przykładów i sprawdźcie, czyje wersje są lepsze.
Ponoć Amerykanie nie lubią Brytyjczyków, tak mniej więcej od bostońskiego picia herbatki.
Ale jak się okazuje, bardzo lubią seriale, wymyślone przez poddanych Jej Królewskiej Mości. Mniej więcej tak samo jak japońskie horrory.
Nie wiemy, czy pamiętacie amerykańską wersję japońskiego przeboju kina grozy "Ring" (1998) w reżyserii Hideo Nakaty.
Niesamowity klimat i świetnie rozwiązania formalne zastosowane przez Japończyka, zostały zastąpione sprawdzonymi amerykańskimi patentami, mniej więcej tak samo jak McDonald zastępuje w hamburgerze prawdziwe mięso dziwaczną wariacją na temat mielonki.
Był to początek (na szczęście) niezbyt długiego boomu na amerykańskie wersje japońskiej nowej fali horrorów.
Ale zbaczamy z tematu. W USA powstają ostatnio seriale oparte na brytyjskich formatach. Co Amerykanie potrafią zrobić z oryginalnymi historiami? Czy potrafią przenieść je na swój grunt bez utraty jakości? Spójrzmy na kilka przykładów i zobaczmy, jak Stany postrzegają Wyspy.
"Kumple" to najbardziej kontrowersyjny serial z ostatnich lat. Brytyjska stacja E4 wyemitowała już pięć sezonów tej opowieści o narkotykach, imprezach, inicjacjach seksualnych i wszystkich innych rzeczach, które śnią się rodzicom w koszmarnych snach. Dlaczego rodzicom? Bo tytułowymi "Kumplami" są nastolatki z Bristolu, które robią wszystko, czego nie powinna robić młodzież z dobrego, angielskiego domu.
Twórcami "Skins" są Bryan Elsley i jego syn Jamie Brittain. Swój sukces na Wyspach serial zawdzięcza świetnie dobranej obsadzie i bohaterom "z krwi i kości". W głównych rolach obsadzono aktorów-amatorów, którzy potrafili stworzyć przejmujące kreacje.
Sukces brytyjskiej produkcji postanowiła przekuć na kilka dolarów amerykańska stacja MTV - kiedyś telewizja muzyczna, dziś kanał z programami reality-show. Rozpoczęły się prace nad amerykańską wersją serialu.
Czy amerykanie potrafili zaskoczyć widzów swoją wizją? Niestety nie. MTV poszła po linii najmniejszego oporu i cały pierwszy sezon oparła na scenariuszu brytyjskiego odpowiednika. Po co więc robić własną wersję? A, no tak. Dla pieniędzy. Idźmy jednak dalej.
W USA obowiązuje ustawa o przeciwdziałaniu pornografii dziecięcej, która zabrania pokazywania w sytuacjach seksualnych osób poniżej 18. roku życia. Między innymi dlatego nie można tam zobaczyć dzieła Volkera Schlöndorffa "Blaszany bębenek". Schlöndorff zdobył za ten film Oscara, Złotą Palmę, otrzymał Nagrodę Japońskiej Akademii Filmowej i nominację do Cesara. Tak, cóż... Niewielka to strata dla amerykańskiej widowni.
Oczywiście już pierwszy odcinek "Kumpli" wywołał w USA skandal. Sprawa trafiła nawet do FBI i została oprotestowana przez amerykańskie organizacje, stojące na straży moralnego porządku. Parents Television Council zwróciła się do amerykańskiego rządu z prośbą o otwarcie śledztwa w sprawie dziecięcej pornografii, nazywając "Kumpli" "niebezpieczną telewizją dla dzieci".
Było to oczywiście bardzo na rękę MTV. Darmowa reklama, duży rozgłos i wzrost oglądalności. Niestety zadziwiająco niski.
Niewiele osób odnalazło w "Kumplach" z Ameryki coś, czego jeszcze nie znała.
Stacja MTV zapowiedziała, że wyemituje wszystkie odcinki pierwszej serii i na nich zakończy. Cóż, amerykański "Skins" miast trafić do rankingów wysokiej oglądalności, trafił kulą w płot.
"Shameless" opowiada o dysfunkcyjnej rodzinie. Frank Gallagher jest "ojcem" szóstki dzieci. Podczas gdy on spędza dni pijany, jego dzieci uczą się dbać o siebie. I tu warto się zastanowić, dlaczego angielskie "Skins" nie przyjęło się na gruncie amerykańskim, a "Shameless" odwrotnie - miało na tyle dobrą publiczność (okolice czterech milionów), że stacja Showtime dała zielone światło drugiej serii (kiedy to "Skins US" ledwo doczłapał do końca pierwszego i ostatniego sezonu)?
Duży sukces amerykańskiej wersji angielskiego serialu leży w obsadzie - bohaterowie są barwni i świetnie "napisani", ale to aktorzy odwalają sporą część pracy. W roli "ojca" Franka zobaczyć możemy rewelacyjnego Williama H. Macy'ego (prywatnie wieloletniego męża Felicity Huffman - "desperatki" z "Gotowych na wszystko"). To, że Macy poświęci się telewizyjnemu serialowi, nie było wcale takie oczywiste - do tej pory całkiem nieźle zarabiał na życie, grając wrażliwych, z trudem wiążących koniec z końcem facetów w filmach długometrażowych i telewizyjnych. Na nasze (widzów) szczęście to on stanął na czele pokręconej rodzinki Gallagherów.
- To szokująca produkcja. W całej ofercie telewizyjnej nie ma niczego podobnego. Nigdzie czegoś takiego nie widziałem! - rekomenduje sam aktor.
Bohater, którego Macy kreuje w "Shameless" to alkoholik, borykający się z problemami finansowymi - w dodatku porzucony przez żonę, w związku z czym opieka nad liczną gromadką potomstwa Gallaghera przypada najstarszej córce (granej przez Emmy Rossum).
- Niemal w każdej scenie serialu Frank jest pijany, co potencjalnie stanowi spory problem - mówi Macy.
- Jako że Frank tak często znajduje się w stanie upojenia alkoholowego, istnieje niebezpieczeństwo, że będziesz się świetnie bawił na planie, ale w drodze do auta przypomnisz sobie, że właściwie to zapomniałeś o odegraniu sceny. Ten cel trzeba mieć cały czas na uwadze - dodaje.
W angielskiej wersji rolę Franka gra David Threlfall. Serial na Wyspach jest bardzo popularny i doczekał się aż ośmiu sezonów, a następny w natarciu. Został doceniony nie tylko przez angielską publiczność, ale i krytyków - otrzymał British Academy Television Awards w kategorii "Najlepszy serial dramatyczny".
Amerykańska wersja jest na dobrej drodze, by powtórzyć sukces angielskiego oryginału. Dziennikarz "The Hollywood Reporter" tak ocenił nowa produkcję: "'Shameless' to doskonałe i przekonywujące telewizyjne dzieło. Ważne, aby mocno trzymał się angielskich korzeni, a stanie się jak oryginał - niezbędną pozycją do zaliczenia".
Zwieńczeniem tego artykułu jest produkcja, podsumowująca omawiany na jego łamach trend: USA via UK. Serial "Episodes" to produkcja angielsko-amerykańska, stworzona przez dwóch mieszkańców Nowego Kontynentu: Davida Crane'a oraz Jeffrey'a Klarika. Nie jest to zatem żaden cover brytyjskiego pomysłu na rynek USA, ale rzecz równie warta uwagi.
Fabuła z grubsza prezentuje się tak: Małżeństwo Lincolnów odniosło sukces, ich serial "Lyman's Boys" zdobywa kolejną prestiżową nagrodę BAFTA Award. Skuszeni wynikami oglądalności, Amerykanie postanawiają stworzyć odpowiednik serialu u siebie. W tym celu zapraszają małżeńską parę scenarzystów do Hollywood. Sean i Beverly Lincoln będą pracować przy produkcji pilota z Matt LeBlanckiem (gra go oczywiście Matt LeBlanc) w roli głównej. Już tak drastyczna zmiana obsady jest dla nich sygnałem, że w Ameryce inaczej się pracuje niż na Wyspach, a efekt finalny tej międzykontynentalnej współpracy może w niczym nie przypominać ich telewizyjnego dziecka. Nie jest zresztą inaczej... W dodatku aktor "Przyjaciół" niszczy nie tylko ich show i reputację, ale także małżeństwo.
"Episodes" jest swego rodzaju "metaserialem" - "serialem o serialu". Śmiało zdradza nam "jak to się robi " i przezabawnie nakreśla różnice w sposobie pracy. My - odbiorcy - oglądamy "Episodes" podwójnie: jako "intruzi" lub przynajmniej "wścibscy goście", którzy zaproszeni do domu obserwują, analizują. Dzięki takiemu odbiorowi, badamy serial niejako od kuchni, patrzymy na jego proces tworzenia. Z drugiej strony, przede wszystkim jesteśmy widzami. Nasze cele to: oglądać, percypować, identyfikować się ze światem przedstawionym i fabułą. Tak też czynimy, gdyż "Episodes" to nie tylko wciągający sitcom, ale i intertekstualny wytwór telewizji.
Amerykanie przerabiają brytyjskie formaty na własne. Ale czasem zdarza się sytuacja odwrotna. Najlepszym tego przykładem jest "Jersey..." i "Geordie Shore".
Vinnie, JWoww, The Situation, Snooki, DJ Pauly D, Sammi Sweetheart... Czy te ksywki coś wam mówią? Jeśli tak, to znaczy, że naprawdę nie macie co zrobić ze swoim wolnym czasem i oglądacie "Ekipę z Jersey Shore" na MTV. Podobnie, jak połowa naszego globu.
Ten program to reality-show, przedstawiające letnie przygody niezbyt rozgarniętych guido (slangowe określenie stereotypowego mieszkańca Stanów o włoskich korzeniach. To właśnie przez rasistowskie konotacje słowa guido show zdobył duży rozgłos na samym starcie).
Członkowie "Ekipy..." to opaleni fani siłowni, solarium i klubów z muzyką, w której ścieżka basu nigdy nie zmienia metrum 4-4 na inne (Czyli "łup, łup, łup", jak określiliby to muzykolodzy). Trzeba jednak przyznać, że program poważnie uzależnia - zresztą trudno znaleźć wieczorem lepszą rozrywkę niż oglądanie imprez napędzanych alkoholem, seksualnymi ekscesami i spektakularnymi damskimi bójkami. Oczywiście poza udaniem się na taką imprezę samemu.
Kwestią czasu było, aż Brytyjczycy - naród wielbiący intensywne balangi z tanim alkoholem i stawiający tzw. bender drinking (picie na umór) tuż za piłką nożną i krykietem - stworzą swoją własną wersję "Ekipy...". Dobra oglądalność oryginalnej serii sprawiła, że decyzja o mnożeniu tego rodzaju bytów przyszła brytyjskiemu oddziałowi niebywale łatwo. Tak narodziła się "Ekipę z Geordie Shore".
Geordie to ponoć najtrudniejszy do zrozumienia angielski dialekt, którym posługują się mieszkańcy w regionie Northumberland w północno-wschodniej Anglii.
Bohaterami "Geordie Shore" są "najgorętsi, najśmieszniejsi i najbardziej wysportowani mieszkańcy Newcastle" - jak określił obsadę rzecznik stacji MTV.
Trzeba jednak przyznać, że programy z serii "Tu-wstaw-nazwę-regionu Shore" to absolutne samograje - oglądamy je, bo albo nam się to podoba, a bohaterowie nam imponują, albo dlatego, że się wściekamy na nich i chcemy poczuć oczyszczające zażenowanie. Trzymamy kciuki za "Dębki Shore"!
To oczywiście tylko kilka tytułów, jakie Amerykanie przerobili na podstawie brytyjskich oryginałów. Zapraszamy was do wpisywania w komentarzach waszych ulubionych tytułów.