"W labiryncie": Największa wygrana
Aktor, którego pamiętamy z seriali „W labiryncie”, „Bulionerzy” i „Pensjonat Pod Różą”, ma satysfakcję z tego, że wykonuje swój zawód uczciwie. Jest szczęśliwy, bo robi to, co kocha.
Co uważa pan za swoją największą wygraną?
- Jeszcze jej nie mam. Gram od czasu do czasu w lotto, ale tylko przy dużych kumulacjach. Jestem w tej kwestii pazerny. Idę na całość. (śmiech)
A w niematerialnym wymiarze?
- Pracę w zawodzie. Teraz gram rolę, którą wszyscy chwalą i z której sam jestem zadowolony. W spektaklu "SPA" w reż. Emiliana Kamińskiego wcielam się w gazdę i to podobno dobrze. Gadam gwarą, jak przystało na górala z Jeleniej Góry.
Myślałam raczej... o żonie.
- Z przeuroczą i kochaną moją Beatką jestem od 1989 roku - "na kartę rowerową". Jeszcze nie mamy ślubu. I ten związek jest fantastyczny, ale za rok, może dwa pobierzemy się. Tak czuję w sercu.
Oświadczał się pan pani Beacie?
- Kiedyś dostała ode mnie pierścionek. Wydawało mi się, że to właśnie taki gest, ale spłynęło to po niej jak woda po gęsi. Z tym, że ja tego specjalnie nie wyartykułowałem. Zapytałem tylko: "Chcesz być ze mną?". Odpowiedziała: "Jasne" i już. Pierścionek nosi do dziś.
Czas "W labiryncie" był rozrywkowy? Odcinaliście kupony od popularności i bawiliście się SPATiF-ie?
- Spotykali się tam raczej panowie intelektualiści i pili wódeczkę. My chodziliśmy do dyskotek, żeby się bawić, pić szampana. Żeby się zakochać. Byliśmy piękni i młodzi. Mnie się udało! I tę moją miłość uważam za największą wygraną w życiu. Beatka do dziś twierdzi, że nie wiedziała, kim jestem, nie oglądała serialu, a ja jej wierzę. To bardzo dobra dusza, kochany człowiek, kobieta szalenie inteligentna, która w wielu dziedzinach mi imponuje. Odkrywa przede mną zupełnie nowy świat. Jak wyjeżdżam z przedstawieniem na dwa, trzy dni, to zaczynam wyć z tęsknoty. Brakuje mi domu, brakuje mi Beaty. I vice versa.
Klan Skargów to historia polskiego kina, teatru i nauki, za którą stoją: Hanna, Barbara, Ewa, Katarzyna, jej córka Hanna...
- Męski korzeń, którego po śmierci ojca Edwarda jestem ostatnim ogniwem, nie spisał się. To panie rządzą w naszej rodzinie. Mama wychowała mnie sama. Ja też mam córkę i dwie wnuczki. Jestem otoczony kobietami od samego początku. To coś cudownego.
Za rok będzie pan obchodził 70. urodziny, a chwilę później 50. lat pracy. Wnuczki pana odmładzają?
- Jula ma 11 lat i gra w tenisa. Często spotykamy się na korcie. Za rok nie będę miał z nią szans. A Haneczka jest 7-latką, szaloną i głodną przygód. Od lat jeździmy na narty do Włoch. To rodzinna tradycja na stałe wpisana w nasz kalendarz. Chciałbym też zabrać dziewczyny m.in. do Nowej Zelandii i Nowego Jorku, w którym z Beatą jesteśmy zakochani.
Rozmawiała Beata Banasiewicz