Nigdy nie podrywałem kobiet na Borewicza!
Był krakowskim ulicznikiem, a został... porucznikiem milicji. Na szczęście tylko filmowym, więc zyskał sympatię Polaków.
W charakterystycznym dla siebie uśmiechem mówi, że był w życiu i na wozie, i pod wozem, ale nawet gdyby mógł, nie zmieniłby nic ze swojej przeszłości. Bronisław Cieślak (68) jest z wykształcenia etnografem, z zawodu dziennikarzem, z zamiłowania aktorem. Zadebiutował rolą inżyniera Bogdana Zawady w "Znakach szczególnych". Pół roku później przyszła rola, która zmieniła jego życie na zawsze - porucznika milicji Sławomira Borewicza w serialu telewizyjnym "07 zgłoś się". Ona uczyniła go sławnym... i została z nim na zawsze.
Właśnie zaczął pan nagrywać kolejne odcinki "07 zgłoś się" do słuchania na płytach CD...
- Zobaczymy co z tego wyjdzie. Ma być 21 płyt. Dokładnie tyle, ile było odcinków serialu.
Nie może się pan od niego oderwać. I nic dziwnego, cała Polska pana kochała.
- Nie cała. Niektórzy mówili mi wprost, że szlag ich trafia, bo tak lubią ten serial, a jednocześnie wiedzą, że był on politycznie niesłuszny.
A pan lubił tego bohatera?
- Użyję życiowego przykładu. Przypuśćmy, że jestem na wczasach i na stołówce siedzi przy sąsiednim stoliku jakiś Borewicz z żoną. Ja, jako Bronisław Cieślak, mógłbym zaprzyjaźnić się z takim facetem.
Pan jest z zawodu dziennikarzem. Skąd taki zwrot w karierze, ta zmiana zainteresowań?
- Od zaproszenia na próbne zdjęcia do filmu "Znaki szczególne". Postanowiłem nie jechać. Ale mój naczelny mnie sklął: "Oczywiście idioto, że nie będziesz grał w filmie. Ale co ty jesteś za dziennikarz, jeżeli nie chcesz przeżyć takiej przygody i potem to opisać". Pojechałem więc zrobić reportaż o tym, jak nie zostałem gwiazdą filmową...
No to się pan nie popisał. Wyszło zupełnie inaczej.
- To było wzbogacenie mojego dziennikarstwa o nowe doświadczenie. Potem zostałem porucznikiem Borewiczem. Początkowo miał go zagrać Krzysztof Chamiec, a serial miał się nazywać "Przygody porucznika Bolskiego".
Teraz gra pan w serialu "Malanowski i partnerzy". I pracuje na planie po 15 godzin dziennie.
- Nie płaczę z tego powodu. Gram tam między innymi dlatego, żeby mieć po co wstawać z łóżka. Bo ja już jestem emerytem. Wielu moich kolegów - gdy przestali pracować - nagle... skapcaniało. Patrząc na pana aktywność - raczej panu to nie grozi.
- Życie dobrze mnie zakonserwowało. Wychowałem się na Kazimierzu, przedwojennej żydowskiej dzielnicy Krakowa. Tam upłynęło moje dzieciństwo; nas uliczników i całej mojej bandy. Byliśmy ministrantami, służyliśmy do mszy, piliśmy mszalne wino. Tworzyliśmy barwny, piękny świat.
A do tego był i jest pan honorowy. Ponoć za sprawą ojca?
- Na drugim roku studiów zainteresowałem się teatrem. Próby kończyły się o trzeciej w nocy. Ojciec powiedział, że gdy wracam, budzę domowników. I mam być najpóźniej o 11 wieczorem w domu, bo inaczej mnie nie wpuści. Mówił prawdę!
Drzwi były zamknięte? Tak. Od tamtego czasu nigdy więcej nie spałem w tym mieszkaniu. Zamieszkałem z kolegą w wynajętym pokoju, tylko mamie do prania ręczniki woziłem. Okna myłem, wagony rozładowywałem, potem chałturzyłem w kabarecie. Poradziłem sobie. Miałem w życiu szczęście i opiekę anioła stróża. Ale ten anioł kiedyś chyba się zagapił.
Stąd ten złamany nos...
Studiowałem etnografię i pojechaliśmy na letni obóz naukowy. Pech chciał, że w miejsce, gdzie wcześniej jeździli krakowscy komandosi. Podrywali wszystkie dziewczyny w okolicy. No i dostaliśmy za nich...
Konieczna była operacja?
Tak, ponieważ mój nos był wbity w środek głowy. To, że on uzyskał taki kształt, to jest wynik długiej i skomplikowanej operacji. Pewien doktor w Nowej Hucie wydłubał mi go ze środka czaszki... Ale... efekt końcowy jest taki, że kobiety i tak nieustannie się za panem uganiały. Gdy zacząłem być znany, kobiety interesowały się, ale nie mną, a porucznikiem Borewiczem. A "rwać" na Borewicza byłoby czymś obrzydliwym. Nie robiłem tego.
Dlatego założył pan rodzinę?
- Jestem dumnym tatą trójki dzieci. Ale to, że są one wspaniałe jest zasługą mojej pierwszej żony w przypadku córki Kasi (35) i mojej obecnej żony w przypadku córki Zosi (20) i syna Jaśka (17). Nie moją. Bo mnie po prostu nie było.
Bo kręcił pan kolejne odcinki o supermilicjancie?
- Film był dorywczo. Ja byłem dziennikarzem. Jeździłem po Polsce. Prowadziłem "Turnieje Miast", robiłem programy dla radia, ciągle gdzieś zasuwałem z walizką w ręku. Byłem tatą na telefonie.
Czyli mężem też był pan...
- Pewnie słabym (śmiech). Kiepsko sprzątam, nie umiem gotować.
Ale jak na chłopaka z Kazimierza przystało, pewnie miał pan swoje zasady?
- Miałem i mam. Potrafię być bardzo romantycznym i ciepłym, takim wpatrzonym głęboko w czy adoratorem.
To pańska żona musi być szczęśliwa!
- Hm. Ostatnio robię za dyżurnego wspominacza. A to dzień dziecka, a to polonezy wycofują w policji i dziennikarze pytają mnie co ja na ten temat myślę... Po kolejnym takim telefonie żona powiedziała: "Ty to już jesteś zabytek". I coś w tym jest...
Rozmawiał: Michał Wichowski.