"Kultowe seriale": Włoski Zorro z błyskiem w oku
Guy Williams nigdy nie zapomniał, ile zawdzięcza Disneyowi. On to powierzył mu rolę Zorro, dzięki której Włoch stał się legendą. Właśnie mija 25 lat od jego śmierci.
Był wysoki, przystojny, zwinny. Miał nieprawdopodobny męski urok, w dodatku przemawiał z ekranu głębokim barytonem. Pięknie się uśmiechał. I przyciągał tłumy! Czy to przez ten wąsik à la Clark Gable? Pewnie tak - bez niego byłby podobny do tysięcy innych chłopców z krainy snów. Tymczasem panie za nim szalały. Panowie mu zazdrościli. Dzieciaki chciały zaś jak on jeździć na karym Tornado, zostawiać na piasku znak Z, odbierać bogatym i dawać biednym, ale przede wszystkim - mieć taką, jak on, maskę!
Guy Williams przyszedł na świat 14 stycznia 1924 r. we włoskiej rodzinie w Nowym Jorku. Gdy dorastał w Washington Heights jako Armando Joseph Catalano, młodsza siostra Valerie z upodobaniem wołała na niego Guido - tę właśnie ksywkę przerobił potem na "Guya". Syn agenta ubezpieczeniowego o jasnym spojrzeniu i głosie jak afrodyzjak, chodził do szkoły wojskowej, nie bardzo palił się wszakże do życia w mundurze. Frajdę sprawiało mu natomiast... dorabianie sobie jako model.
Na wielkim ekranie debiutował w 1947 r. w obrazie "The Beginning or The End". Wkrótce podpisał kontrakt z Universal Pictures. Zauważono go, zagrał kilka ról (m.in. w horrorze "Byłem nastoletnim wilkołakiem"), to jednak Walt Disney uczynił zeń bożyszcze.
- Propozycja przyszła, gdy skończyłem 33 lata. Znak, szczęśliwa gwiazda - nie wiem, jak to nazwać. Dość, że gdyby nie rola Diego de la Vegi, kryptonim Lis (hiszp. Zorro), w serialu Disneya "Zorro" (1957-1959, ponad 70 odcinków i status dzieła kultowego), byłbym kolejnym Włochem bez perspektyw - mówił.
- Po przeczytaniu scenariusza próbowałem wzorować się na znakomitym Douglasie Fairbanksie (Zorro w niemym filmie z 1920 r.), lecz szybko uzmysłowiłem sobie, że jeśli chcę zapisać się w sercach i pamięci widzów, muszę wycisnąć na postaci własne piętno. Wycisnął je.
Lepiej niż Zorro - broniący w 1820 roku niewielkiego kalifornijskiego miasteczka Los Angeles przed niesprawiedliwością hiszpańskich rządów - wyciskał na piasku swój znak. Próbował potem grać i inne role ("Kapitan Sindbad", "Lost in Space").
Uzmysłowił sobie jednak, że znak Lisa niczym piętno pozostanie z nim na zawsze. Czy to dlatego przeniósł się do argentyńskiego Buenos Aires, gdzie otaczano go niemal boską czcią? Był już sam, z żoną Janice rozstał się w 1983 r. Umarł 25 lat temu, 7 maja 1989 r.
Jego prochy dwa lata później rozsypano nad Pacyfikiem. Nie myślcie, że był tylko Zorrem - kochał astronomię, szachy, muzykę, swoją gitarę, wiosłowanie i tropikalne ryby. Warto o tym pamiętać, bo przecież za każdą maską kryje się człowiek.
Maciej Misiorny