Kultowe seriale: "Kocham siebie w tym zawodzie"
Żył bardzo szybko i intensywnie. W pracy nigdy się nie oszczędzał, do ostatniej chwili snuł zawodowe plany. Ale chyba nigdy nie był z siebie do końca zadowolony.
O tym, że zostanie aktorem, Roman Wilhelmi zadecydował właściwie w dzieciństwie. To właśnie wtedy niesforny chłopiec, którego temperament rodzice próbowali powściągnąć, oddając go pod opiekę ojców salezjanów, złapał artystycznego bakcyla. I na zawsze porzucił marzenia o zostaniu marynarzem lub lotnikiem.
- Trafiłem na księdza, który wspaniale śpiewał, recytował i w jednej z salek parafialnych zrobił teatr. Zacząłem w nim występować. Kiedy przyszło więc do wyboru zawodu, nie miałem wątpliwości, kim naprawdę chciałbym być - opowiadał po latach Roman Wilhelmi.
Do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie dostał się za pierwszym razem. Jednak mało brakowało, by oblał egzamin.
Dzień wcześniej spuchła mu cała twarz i tylko cudem udało mu się wygłosić przygotowany wiersz. Ale nie był to koniec kłopotów - przed przyjęciem Romana Wilhelmiego do szacownego grona studentów gwałtownie zaprotestował zasiadający w komisji egzaminacyjnej Adam Hanuszkiewicz.
Uznał bowiem, że młodzieniec mierzący 176 centymetrów jest... za niski. Na szczęście wstawili się za nim pozostali członkowie komisji i Wilhelmi został przyjęty. W 1958 roku skończył studia, a już dwa lata wcześniej debiutował na teatralnych deskach.
Występ w "Tramwaju zwanym pożądaniem" w reżyserii Aleksandra Bardiniego przysporzył mu pochlebne opinie krytyków i uznanie widzów. Potem jednak było dużo gorzej - dostawał jedynie niewielkie rólki, a niektórzy reżyserzy uważali, że jest dość nijaki i pozbawiony artystycznej osobowości.
Bardzo mało brakowało, by zniechęcony opuścił stolicę. Ostatecznie jednak przetrwał czas ról "halabardników" i mieszkania w teatralnej pracowni krawieckiej lub sznurowni. W końcu upomniały się o niego kino i telewizja.
Rola porucznika Olgierda Jarosza nie była oczywiście filmowym debiutem Romana Wilhelmiego. Ale to właśnie udział w serialu "Czterej pancerni i pies" przyniósł mu popularność i miłość widzów.
Oczywiście nie tak wielką, jaką rzesze Polaków obdarzyły Janka, Gustlika czy Grigorija. Jednak sympatyczny potomek polskich zesłańców, który w cywilu był meteorologiem, też znalazł grono wiernych fanów.
Po zakończeniu przygody z załogą "Rudego" występował głównie w spektaklach telewizyjnych i serialach dla młodzieży reżyserowanych przez Stanisława Jędrykę.
Najwyraźniej współpraca obu panów dobrze się układała, bo Wilhelmi pojawił się zarówno w "Do przerwy 0:1", jak i w "Wakacjach z duchami"oraz "Stawiam na Tolka Banana".
Ale zwykle były to niewielkie rólki, niemalże epizodyczne. Podobnie jak w doskonałej adaptacji "Lalki" (1977), w której powierzono mu odegranie kuzyna Izabeli Łęckiej, Kazimierza Starskiego. Jednak wielka serialowa kreacja miała już wkrótce nadejść.
Kiedy reżyser Jan Rybkowski zaproponował Romanowi Wilhelmiemu zagranie Nikodema Dyzmy w serialu na podstawie książki Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, aktor dość zdecydowanie odmówił. Swoją decyzję argumentował obawą przed zaszufladkowaniem, z jakim miał do czynienia po udziale w "Czterech pancernych i psie". Jednak natychmiast zmienił zdanie, gdy się dowiedział, że zaproponowano tę rolę Jerzemu Stuhrowi. I od razu zaczął się zastanawiać, jak powinien zbudować rolę.
- Z tą kreacją miałem pewien problem - opowiadał aktor. - Nie chciałem powtórzyć karykatury, którą w latach pięćdziesiątych, zresztą znakomicie, zagrał Adolf Dymsza, zachowując ten właściwy mu dystans i urok. Musiał być to Dyzma bardziej prawdziwy, osadzony w epoce - dodał Wilhelmi. Aktor był przekonany, że tylko mordercza praca i wypracowane schematy mogą przynieść zamierzony rezultat. Dlatego też na swoim egzemplarzu scenariusza poszczególne sceny oznaczał literkami p lub o. Pierwsza oznaczała: przypier..., a druga - odpuścić.
Czasami zdarzało mu się jeszcze uzupełnić to o szybko - wolno i wesoło - smutno. System najwyraźniej się sprawdzał, bo Nikodem Dyzma w jego wykonaniu był naprawdę niezwykły, wielowymiarowy. Krytycy podkreślali, że udało się aktorowi odkryć w łajdaku i hochsztaplerze kogoś zupełnie innego - szarego, zgnębionego człowieka, który próbuje w sytuacji, w której znalazł się przez przypadek i zbieg sprzyjających okoliczności, odreagować wszystkie klęski i upokorzenia.
Dzięki tej roli aktor wreszcie doczekał się uznania, o które zabiegał przez całe życie. Kolejna kreacja serialowa, czyli rola dozorcy Stanisława Anioła w "Atlernatywy 4", tylko potwierdziła, że Roman Wilhelmi był artystą absolutnie wybitnym.
- Zawsze mówiłem szczerze i uczciwie, że chcę być aktorem nie dlatego, że kocham teatr - opowiadał artysta. - Nie kocham teatru, nie kocham filmu ani telewizji. Kocham siebie w tym zawodzie - dodawał z przekonaniem. Pewnie właśnie dlatego Roman Wilhelmi nie do końca potrafił odnaleźć się w życiu prywatnym.
Jego związki z kobietami były namiętne i gwałtowne, ale zwykle krótkotrwałe. W środowisku aktorskim też nie był specjalnie lubiany - koledzy bali się jego bezkompromisowej i często wyrażanej w ostrych słowach krytyki.
Podobno nawet 25-lecie pracy scenicznej aktor świętował, siedząc samotnie na schodkach sceny z ciastkiem, w które wbił jedną świeczkę... Najprawdopodobniej wszystko to było bardzo wysoką ceną za aktorski egoizm Wilhelmiego.
Egoizm, który stale kazał mu poświęcać wszystko dla roli.
hm