Kultowe seriale
Ocena
serialu
8,2
Bardzo dobry
Ocen: 10719
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Kultowe seriale: "Kocham siebie w tym zawodzie"

Żył bardzo szybko i intensywnie. W pracy nigdy się nie oszczędzał, do ostatniej chwili snuł zawodowe plany. Ale chyba nigdy nie był z siebie do końca zadowolony.

O tym, że zostanie aktorem, Roman Wilhelmi zadecydował właściwie w dzieciństwie. To właśnie wtedy niesforny chłopiec, którego temperament rodzice próbowali powściągnąć, oddając go pod opiekę ojców salezjanów, złapał artystycznego bakcyla. I na zawsze porzucił marzenia o zostaniu marynarzem lub lotnikiem.

- Trafiłem na księdza, który wspaniale śpiewał, recytował i w jednej z salek parafialnych zrobił teatr. Zacząłem w nim występować. Kiedy przyszło więc do wyboru zawodu, nie miałem wątpliwości, kim naprawdę chciałbym być - opowiadał po latach Roman Wilhelmi.

Reklama

Oczekiwanie na sukces

Do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie dostał się za pierwszym razem. Jednak mało brakowało, by oblał egzamin.

Dzień wcześniej spuchła mu cała twarz i tylko cudem udało mu się wygłosić przygotowany wiersz. Ale nie był to koniec kłopotów - przed przyjęciem Romana Wilhelmiego do szacownego grona studentów gwałtownie zaprotestował zasiadający w komisji egzaminacyjnej Adam Hanuszkiewicz.

Uznał bowiem, że młodzieniec mierzący 176 centymetrów jest... za niski. Na szczęście wstawili się za nim pozostali członkowie komisji i Wilhelmi został przyjęty. W 1958 roku skończył studia, a już dwa lata wcześniej debiutował na teatralnych deskach.

Występ w "Tramwaju zwanym pożądaniem" w reżyserii Aleksandra Bardiniego przysporzył mu pochlebne opinie krytyków i uznanie widzów. Potem jednak było dużo gorzej - dostawał jedynie niewielkie rólki, a niektórzy reżyserzy uważali, że jest dość nijaki i pozbawiony artystycznej osobowości.

Bardzo mało brakowało, by zniechęcony opuścił stolicę. Ostatecznie jednak przetrwał czas ról "halabardników" i mieszkania w teatralnej pracowni krawieckiej lub sznurowni. W końcu upomniały się o niego kino i telewizja.

Pod pancerzem "Rudego"

Rola porucznika Olgierda Jarosza nie była oczywiście filmowym debiutem Romana Wilhelmiego. Ale to właśnie udział w serialu "Czterej pancerni i pies" przyniósł mu popularność i miłość widzów.

Oczywiście nie tak wielką, jaką rzesze Polaków obdarzyły Janka, Gustlika czy Grigorija. Jednak sympatyczny potomek polskich zesłańców, który w cywilu był meteorologiem, też znalazł grono wiernych fanów.

Po zakończeniu przygody z załogą "Rudego" występował głównie w spektaklach telewizyjnych i serialach dla młodzieży reżyserowanych przez Stanisława Jędrykę.

Najwyraźniej współpraca obu panów dobrze się układała, bo Wilhelmi pojawił się zarówno w "Do przerwy 0:1", jak i w "Wakacjach z duchami"oraz "Stawiam na Tolka Banana".

Ale zwykle były to niewielkie rólki, niemalże epizodyczne. Podobnie jak w doskonałej adaptacji "Lalki" (1977), w której powierzono mu odegranie kuzyna Izabeli Łęckiej, Kazimierza Starskiego. Jednak wielka serialowa kreacja miała już wkrótce nadejść.

Zręczny hochsztapler

Kiedy reżyser Jan Rybkowski zaproponował Romanowi Wilhelmiemu zagranie Nikodema Dyzmy w serialu na podstawie książki Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, aktor dość zdecydowanie odmówił. Swoją decyzję argumentował obawą przed zaszufladkowaniem, z jakim miał do czynienia po udziale w "Czterech pancernych i psie". Jednak natychmiast zmienił zdanie, gdy się dowiedział, że zaproponowano tę rolę Jerzemu Stuhrowi. I od razu zaczął się zastanawiać, jak powinien zbudować rolę.

- Z tą kreacją miałem pewien problem - opowiadał aktor. - Nie chciałem powtórzyć karykatury, którą w latach pięćdziesiątych, zresztą znakomicie, zagrał Adolf Dymsza, zachowując ten właściwy mu dystans i urok. Musiał być to Dyzma bardziej prawdziwy, osadzony w epoce - dodał Wilhelmi. Aktor był przekonany, że tylko mordercza praca i wypracowane schematy mogą przynieść zamierzony rezultat. Dlatego też na swoim egzemplarzu scenariusza poszczególne sceny oznaczał literkami p lub o. Pierwsza oznaczała: przypier..., a druga - odpuścić.

Czasami zdarzało mu się jeszcze uzupełnić to o szybko - wolno i wesoło - smutno. System najwyraźniej się sprawdzał, bo Nikodem Dyzma  w jego wykonaniu był naprawdę niezwykły, wielowymiarowy.  Krytycy podkreślali, że udało się aktorowi odkryć w łajdaku i hochsztaplerze kogoś zupełnie innego - szarego, zgnębionego człowieka, który próbuje w sytuacji, w której znalazł się przez przypadek i zbieg sprzyjających okoliczności, odreagować wszystkie klęski i upokorzenia.

Dzięki tej roli aktor wreszcie doczekał się uznania, o które zabiegał przez całe życie. Kolejna kreacja serialowa, czyli rola dozorcy Stanisława Anioła w "Atlernatywy 4", tylko potwierdziła, że Roman Wilhelmi był artystą absolutnie wybitnym.

Przede wszystkim grać!

- Zawsze mówiłem szczerze i uczciwie, że chcę być aktorem nie dlatego, że kocham teatr - opowiadał artysta. - Nie kocham teatru, nie kocham filmu ani telewizji. Kocham siebie w tym zawodzie - dodawał z przekonaniem. Pewnie właśnie dlatego Roman Wilhelmi nie do końca potrafił odnaleźć się w życiu prywatnym.

Jego związki z kobietami były namiętne i gwałtowne, ale zwykle krótkotrwałe. W środowisku aktorskim też nie był specjalnie lubiany - koledzy bali się jego bezkompromisowej i często wyrażanej w ostrych słowach krytyki.

Podobno nawet 25-lecie pracy scenicznej aktor świętował, siedząc samotnie na schodkach sceny z ciastkiem, w które wbił jedną świeczkę... Najprawdopodobniej wszystko to było bardzo wysoką ceną za aktorski egoizm Wilhelmiego.

Egoizm, który stale kazał mu poświęcać wszystko dla roli.

hm

Świat Seriali
Dowiedz się więcej na temat: Roman Wilhemi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy