Kultowe seriale
Ocena
serialu
8,2
Bardzo dobry
Ocen: 10732
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Aktor charakterystyczny

Roman Kłosowski obchodzi 60. rocznicę pracy artystycznej. Dowody sympatii napływają do niego z każdej strony. Mówi, że to one trzymają go przy życiu.

 

Powiedzieć o tym znakomitym artyście, że jest wybitnym aktorem, to zbyt banalne. Roman Kłosowski (84 l.) to zjawisko po prostu niepowtarzalne. To przede wszystkim wdzięk, dobre serce, charakter i talent. Mężczyzna, który wciąż jest w wirze pracy i nie zamierza spoczywać na laurach...

Zacznę od słów podziwu dla pana. Zawsze uśmiechnięty, pogodny i pełen życia. Z czego czerpie pan siły w tym wieku?

Roman Kłosowski: - Wydaje mi się, że z mojej pracy. Robię to co kocham i daje mi to niespożytą energię. Nie lubię bezczynnie siedzieć w jednym miejscu i nic nie robić. To na pewno nie dla mnie. Nawet mimo moich 84 lat w dalszym ciągu nasłuchuję czy mój telefon nie zadzwoni z jakąś nową propozycją.

Reklama

W tym roku przypada 60. rocznica pańskiej pracy artystycznej. Chapeau bas!

- Nawet pani nie wie, jak to szybko zleciało. Najpiękniejsze jest jednak to, że aktorstwo nigdy mnie nie znudziło. Wręcz przeciwnie! I powiem nawet więcej - nie chciałbym skończyć życia na fotelu, pragnę do samego końca robić to co kocham.

A przecież niektórzy uważają, że aktorstwo wypala.

- Ten zawód będzie mnie zawsze pasjonował. Powiedziałem sobie, że dopóki będę recenzował się pozytywnie, nie porzucę aktorstwa. Jeżeli pojawi się pierwsza negatywna recenzja, będzie to dla mnie zarazem znak, że powinienem z tym skończyć. Przyznam szczerze - odwlekam ten moment jak tylko się da.

Całe szczęście! Teraz brawurowo gra pan rolę Krappa, bohatera "Ostatniej taśmy".

- To chyba najlepszy prezent jaki mogłem dostać na 60-lecie mojej artystycznej pracy. Powiem pani, że to bardzo osobista rola. Historia o przemijaniu i starości. O oczekiwaniu na nieuchronną śmierć, której nie można się przeciwstawić. Jestem w podobnej sytuacji. Jeździmy z tym spektaklem po całej Polsce. Jednak najbardziej utkwiło mi w pamięci przedstawienie ze Szczecina.

Mogę zapytać co takiego się tam zdarzyło?

- 60 lat temu właśnie na tej scenie stawiałem swoje pierwsze kroki. Tak więc był to dla mnie bardzo wzruszający moment. Okazało się, że nie tylko ja o tym pamiętałem. Otrzymałem piękne kwiaty, karykaturę, owacje na stojąco i gromkie sto lat.

Pan chyba nie wie, co to złe recenzje.

- Największą nagrodą jest dla mnie przychylność widzów, zarówno w teatrze, jak i w życiu. Wyrazy sympatii i wsparcia napływają do mnie z każdej strony. Dużo łatwiej mi się z tym żyje. A tak naprawdę - to właśnie one trzymają mnie przy życiu.

Któreś z dowodów sympatii szczególnie zapadły panu w pamięć?

- Wszystkie są niezapomniane i wyjątkowe. To szalenie miłe, gdy idę ulicą i nagle podchodzi do mnie staruszka mówiąca, że mnie kocha. Zawsze jestem wzruszony takimi sytuacjami.

Powróćmy na chwilę do początków pana kariery.

- Często wracam do tego momentu w myślach...

Czy osobie o pana wzroście i posturze jest w zawodzie aktorskim trudniej, czy być może łatwiej?

- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie mam porównania.

A może pan sobie wyobrazić Romana Kłosowskiego w roli porucznika Hansa Klossa?

- Bez przesady. Znam swoje możliwości. I właśnie dlatego nie marzę o roli Romea. Ale tak naprawdę nie ma takiej roli, której nie zagrałem. Byłem Szwejkiem, Maliniakiem, ale również Ryszardem III.

Charakterystyczny wygląd stał się zatem pana atutem?

- Nie zawsze tak było. W szkole bardzo kwestionowano mój wygląd. Nie wierzono, że mogę cokolwiek osiągnąć.

Na szczęście po latach udowodnił pan wszystkim niedowiarkom, że wygląd nie załatwia wszystkiego!

- Dokładnie! A charakterystyczny wygląd wyróżnia mnie po dziś dzień. Bo kiedy na scenie jest sześciu facetów, pięciu przystojnych, a szósty wygląda jak... w każdym razie odbiega od nich urodą, to myślę, że większość osób właśnie na mnie zwróci swoją uwagę.

Teraz proszę mi zdradzić dlaczego aktor, który odnosi sukcesy, zbiera nagrody, postanawia któregoś dnia zostać reżyserem?

- Chciałem rozszerzyć pojęcie mojego zawodu. Poza tym denerwowało mnie zaszufladkowanie mojej osoby. Wszyscy widzieli we mnie Maliniaka z "Czterdziestolatka". Ta rola była dla mnie darem, ale jednocześnie przekleństwem. Chyba właśnie dlatego chciałem pokazać, że potrafię znacznie więcej. I nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu mam teraz spełnione życie.

Zatem to praca jest jednak w pańskim życiu najważniejsza?

- W końcu udana praca to także udane życie. Ale przecież nie jest dla mnie najważniejsza. O moim spełnieniu świadczy jednak przede wszystkim udana rodzina, miłość, los moich wnuków i prawnuków.

Ze swoją żoną żyje pan prawie 60 lat. Niezwykły staż!

- Mówią, że w tym wieku wszystko mija. Ale u nas została piękna miłość i przyjaźń. To ona jest fundamentem naszego małżeństwa. Jestem szczęśliwy, że mamy siebie. Udało się to tylko dzięki cierpliwości mojej żony.

Nie uwierzę, że nie ma w tym żadnej pana zasługi...

- Ja naprawdę nie jestem świętym człowiekiem. Ale prawda jest taka, że nigdy nie zrobiłem mojej żonie nic złego. Nie upokorzyłem jej, zawsze doceniałem jej wszystkie zalety.

A ile w tym prawdy, że po udanym przedstawieniu czekał na pana kosz ze śmieciami do wyrzucenia?

- To święta prawda! Zagrałem setki ról, ale za każdym razem wracałem do domu z pewnym niepokojem. Jeżeli żona pytała od progu: "Kochanie, czy napijesz się kawki?", to już wiedziałem, że nie poszło mi najlepiej. Jeżeli natomiast mówiła: "Wynieś śmieci, żeby ci się w głowie nie przewróciło"... wówczas byłem spokojny.

Odnoszę wrażenie, że świat może się walić, a państwo i tak będą razem!

- Do końca świata i o jeden dzień dłużej. Na pewno się nie rozwiedziemy.


Alicja Dopierała

 

Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: Kultowe seriale | Czterdziestolatek | seriale | Roman Kłosowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy