"Adam i Ewa": Zbigniew Suszyński nie był lubiany przez rolę!
Aktor Zbigniew Suszyński ma ogromny sentyment do "Adama i Ewy" i osób, z którymi pracował na planie. Liczył, że córka nie pójdzie w jego ślady, ale tak stało się inaczej. Teraz trzyma więc kciuki za Milenę, która jest dopiero na początku zawodowej kariery.
Jakie masz wspomnienia z planu "Adama i Ewy"?
- Najbardziej w pamięć zapadła mi muzyka. Doskonała piosenka tytułowa, świetne wykonanie Krzysztofa Cugowskiego... Mimo upływu lat nadal mam ogromny sentyment do tego serialu, ponieważ świetnie nam - aktorom - wtedy się ze sobą współpracowało. Na planie panowała przyjacielska atmosfera. Kasia Chrzanowska, Iwona Bielska i śp. Waldek Goszcz byli ludźmi bezkonfliktowymi. Minęło już ponad 14 lat od zakończenia zdjęć, a z wieloma aktorami nadal mam dobry kontakt. Często dzwonię do Kasi Chrzanowskiej... To było ciekawe doświadczenie aktorskie, choć gorzkie, za względu na śmierć męża Kasi, potem wypadek Waldka... Oczywiście nie twierdzę, że serial był wysokich lotów, ale to pierwsza polska telenowela i cieszyła się dużą popularnością. Podejrzewam, że gdyby kręcona była dziś, to może całość nie zamknęłaby się w 187 odcinkach, a np. w 1000.
Pamiętasz, jak wtedy odbierałeś popularność związaną z ogromnym zainteresowaniem "Adamem i Ewą"?
- Moja przygoda z popularnością zaczęła się już w 1989 roku, gdy widzowie zobaczyli "Ostatni dzwonek". Potem były "Młode wilki" (1995 r.) i nie sposób było przejść niezauważonym na ulicy. Z reakcjami fanów "Adama i Ewy" było różnie, ponieważ grałem czarny charakter (mecenasa Bogdana Wernera) i wielu starszym paniom nie podobała się ta postać. Często mnie zaczepiały, by wyrazić niechęć do mojego bohatera. Nawet ktoś mi porysował samochód (śmiech). Zdawałem sobie jednak sprawę, że popularność jest wpisana w mój zawód i nigdy nie miałem z tym problemu.
W latach 90. byłeś wziętym aktorem. Skąd się wziął pomysł, by na dokładkę zainteresować się rynkiem budowlanym i deweloperskim?
- Nigdy nie miałem własnej firmy budowlanej. Poznałem jednak sporo osób z tej branży, bo na początku lat 90. musiałem znaleźć dla siebie mieszkanie. Ceny wtedy były wysokie, trzeba było się orientować, czy warto wziąć kredyt, kupić za gotówkę, czy odkładać... Później postanowiłem podzielić się wiedzą oraz kontaktami i pomagać ludziom ze środowiska aktorskiego. W tym okresie kupiłem też mieszkanie w Sopocie, które do dziś bardzo sobie chwalę, bo z żoną i córką chętnie z niego korzystamy. Nie tylko podczas wakacji.
Od wielu lat mieszkasz na warszawskim Ursynowie. Dlaczego tutaj? Miłość od pierwszego wejrzenia czy skusiła cię atrakcyjna cena nieruchomości?
- Swoja przygodę z Warszawą zaczęliśmy z żoną od wynajmowania mieszkania na ul. Wilanowskiej. Z kolei córka uczęszczała na zajęcia taneczne dla dzieci na Ursynowie. Dzielnica przypadła nam do gustu. Atutem było metro, fajne knajpki pojawiające się, jak grzyby po deszczu... Zainwestowaliśmy w duże, komfortowe mieszkanie z widokiem na rezerwat, gdzie mieszkamy do dziś.
Jeśli ktoś chciałby cię zobaczyć na scenie, to do którego warszawskiego teatru powinien się wybrać?
- W Teatrze Współczesnym gram w dwóch sztukach: "Ludzie i Anioły" oraz epizod w "Hamlecie". Z kolei teatr Scena Prezentacje wystawia sztukę "News na Jedynkę", w której gram jedną z czterech głównych ról, w towarzystwie, m.in. Matyldy Damięckiej, Marii Ciunelis i Tomka Błasiaka... Znowu jestem negatywnym bohaterem (śmiech).
Jesteś też dumnym ojcem córki-aktorki, u której ostatnio sporo się dzieje...
- Tak, Milena zagrała w "Samej słodyczy" Gosię, siostrę Fryderyka (Piotr Adamczyk). Przyznaję, że siebie nie lubię oglądać na małym ekranie, ale jej poczynania aktorskie śledzę z przyjemnością. Jestem z niej dumny. Szkoda, że ten serial schodzi z anteny...
Twoje najbliższe plany?
- Na początku lipca z żoną i córką jedziemy na dwutygodniową objazdówkę po Włoszech. Zawodowo? Jestem otwarty na propozycje...
Rozmawiał Mariusz Sobota