7 serialowych grzechów głównych: Lenistwo
Aktorzy sprzed kilku dekad interesująco się różnili od siebie. Decydowały o tym i warunki zewnętrzne, i dramatyczne biografie pokolenia naznaczonego przez wojnę. Ale kto był świetny w jednym typie ról, dostawał tylko podobne oferty.
Zrodziło się wtedy określenie "zaszufladkowania" aktora, czyli obsadzania go wyłącznie w rolach jednego typu: dziedzica, aktywisty partyjnego, inteligenta itp.
Część aktorów uważała to za zawodowe przekleństwo. Pragnęli i potrafili grać inne typy postaci, a zawsze dostawali to samo. Inni zaś cenili swoją charakterystyczność, która zapewniała im stałą pracę i dochody.
W PRL aktorom w filmach i serialach płacono za dzień zdjęciowy, według ministerialnej tabeli (o której napiszemy w odcinku poświęconym chciwości). Pijący piwo przed kamerą mógł mieć wyższą stawkę niż aktor grający głównego bohatera.
W teatrze mawiało się o kimś, kogo warunki skazują na jeden typ ról: "Na wieki wieków amant". Henryka Bąka przypisano w serialach do ról ludzi z wyższego szczebla kierowniczego. Nawet w "Stawce większej niż życie" nie zaangażowano go do roli partyzanta czy podrzędnego hitlerowca. Zagrał nadradcę Gebhardta. Na planie seriali zawsze był osobą na stanowisku - pułkownikiem, prezesem.
W "Podróży za jeden uśmiech", gdzie gra mężczyznę na wakacjach, również widać, że jest to nie byle kto. Zwieńczeniem jego emploi (taką nazwą określa się specjalność powiązaną z warunkami zewnętrznymi) były dwie serialowe role, które w latach 70. wywołały fale komentarzy i dyskusji.
Pierwszą była postać dyrektora Sochackiego w odcinku "Uszczelka" z popularnego niegdyś cyklu "Najważniejszy dzień życia". Bohater grany przez Henryka Bąka był dyrektorem, który zarządzanie opierał na osobistych powiązaniach i nieformalnych kontaktach. Najczęściej używany przez niego zwrot brzmiał: "Ja to załatwię". Na pewien czas to zdanie stało się znaczącym hasłem w życiu polskich dyrektorów.
Drugą bardzo ważną postacią w dorobku aktora jest dyrektor Ludwik Wanad w "Dyrektorach". Odcinek, w którym grany przez niego bohater stał się pierwszoplanowy, nosi znaczący tytuł "Spadająca gwiazda". Henryk Bąk nie był samotny w szufladzie z napisem "dyrektor". Znajdował się w doborowym towarzystwie, m.in. Bogdana Baera i Ryszarda Pietruskiego.
Znakomitym przykładem na to, jak bardzo życiorys zrósł się z emploi aktora, jest kariera Bolesława Płotnickiego. Ten aktor z olbrzymim dorobkiem i licznymi rolami w serialach jeszcze w wieku 31 lat był urzędnikiem oddziału Najwyższej Izby Kontroli. W tym kontekście jego aktorską karierę można uznać za niesamowitą. W pamięci widzów pozostanie jako starszy pan w prochowcu i z teczką. Bo zazwyczaj grywał urzędników średniego szczebla, często ludzi szarych i nijakich.
Jaką paletą aktorskich barw trzeba operować, żeby tak grać "szarych ludzi". Wśród licznych jego ról warto wymienić kierownika GS-u w "Wakacjach z duchami", bo ta chyba jest dla niego najbardziej charakterystyczna. Nawet w "Stawce większej niż życie" ("W imieniu Rzeczypospolitej"), gdzie gra konspiratora, widać, że grany przez niego mężczyzna przed wojną był sumiennym urzędnikiem.
Ucieczka z aktorskiej Szuflandii była prawie niemożliwa. Prawie... W szufladce z napisem "woźne, sprzątaczki, ciotki i ciekawskie sąsiadki", obok Wandy Łuczyckiej (m.in. "Do przerwy 0:1"), Teofili Koronkiewicz (m.in. "Wakacje z duchami") i Anny Jaraczówny (m.in. "Wojna domowa"), była też Krystyna Feldman.
Wspaniała i niezapomniana aktorka grywała właśnie pomoce domowe, sprzątaczki, wścibskie plotkary z prowincji. Wydawało się, że będzie tak myć te podłogi do końca życia. Ale znalazł się ktoś, kto pomógł jej uciec z Szuflandii. Reżyser Krzysztof Krauze powierzył Krystynie Feldman tytułową rolę w filmie "Nikifor". Dzięki tej odważnej decyzji świat się dowiedział, jak wielką była aktorką.
Piotr K. Piotrowski