"Kości": Świat według Davida
David Boreanaz - jeden z najbardziej rozpoznawalnych wampirów oraz agentów FBI małego ekranu właśnie zamyka swój kolejny zawodowy rozdział - "Kości". Co zamierza dalej?
Dwie dekady temu nikomu wówczas nieznany David dostał angaż do "Buffy, postrach wampirów". Czy pomyślałeś wtedy, że pewnego dnia znajdziesz się w miejscu, w którym jesteś teraz?
- W tamtym czasie od lat pukałem do wielu drzwi, ale zawsze odchodziłem z kwitkiem. I nagle znalazłem się we właściwym miejscu o odpowiedniej porze. Początkowo Anioł pojawił się jedynie w połowie 1. serii "Buffy...". Od razu dało się zauważyć, że ma potencjał nie tylko na stałego bohatera, ale też "chłopaka" dla Buffy. Sama przygoda zaczęła się bardzo szybko. Dzień po przesłuchaniu zostałem rzucony na głęboką wodę. Kiedy zapytałem o postać Anioła, usłyszałem: "Jest zawodnikiem wagi ciężkiej, jak Joe Louis, możesz go uderzyć, a on zawsze wstanie". Wtedy też nie myślałem o nim przez pryzmat wampira, którym był, ale kręcił mnie fakt, że jest prawie niezniszczalny.
Co pamiętasz ze swojego pierwszego dnia na planie "Buffy..."?
- Byłem ubrany w aksamitny garnitur - nigdy go nie zapomnę. Czekałem na swoją kolej wiele godzin. Wcześniej jednak poszedłem poznać Sarah (Michelle Gellar - ekranowa Buffy), która akurat kręciła sekwencję walki. Nagraliśmy naszą pierwszą scenę około 4 nad ranem. Poszło migiem. Wracając do domu, zastanawiałem się: "Co się właśnie stało?", a po chwili do głosu doszła niepewność: "Czy aby nie nawaliłem?", "Czy zrobiłem coś źle?". Jednak perspektywa wysokiej gaży za dzień, szybko rozwiała wszelkie wątpliwości.
Dwa lata później zadebiutował spin-off "Buffy..." - "Anioł ciemności". Od tej pory miałeś swój własny serial...
- W 1999 r. John (Whedon - producent) i szefowie FOX postanowili przenieść Anioła do nowego serialu, dla starszego widza. Miał różnić się klimatem od "Buffy...". Pamiętam castingi. Anioł potrzebował partnerów którzy udźwigną ciężar serialu i opowiedzą nowe historie. Wzięliśmy z "Buffy..." Cordelię (Charisma Carpenter), a potem znaleźliśmy Glenna Quinna (Doyle). Był wyrazisty i fantastyczny. Stał się moim bliskim przyjacielem. Tęsknię za nim do dziś, to był niezwykły człowiek (w 2002 r. Quinn zmarł wskutek przedawkowania heroiny). Pierwszy rok był ciężki. Pojawiło się wiele problemów i trzeba było stawić im czoło. Mi serial dał możliwość pokazania Anioła z innej strony, niż tylko faceta, który wyłania się z ciemności i podejrzliwie patrzy. Dziś śmieję się, oglądając niektóre sceny. Buffy i Anioł byli czasami jak Romeo i Julia. Rozdzielenie ich okazało się bolesne dla wszystkich, ale mieli jeszcze kilka wspólnych momentów.
Oba seriale czasami "spotykały się".
- O tym mówię. Crossover’y to było duże wyzwanie. Obie produkcje miały swoje napięte, bardzo różne grafiki, ale daliśmy radę! Do dziś jestem pod wrażeniem energii, jaką wtedy w sobie mieliśmy. Raz z wizytą na plan wpadł George Lucas, fan obu seriali. Pamiętam, że gdy jedliśmy lunch, on zachwycał się tym, jak kręcimy, używając greenscreenów, lin etc. Dla niego było to niczym cotygodniowe kręcenie filmu. Ja też zachowywałem się jak kaskader. Skakałem z wysokości, walczyłem. Robiłem wiele rzeczy, na które dziś bym się nie zdecydował.
W jednym z odcinków "Anioła..." zadebiutowałeś także jako reżyser. Skąd taki pomysł?
- Od zawsze o tym myślałem. Aktorzy powinni wiedzieć, że mają też inne możliwości, trzeba tylko uczyć się i iść naprzód. Tak też robiłem. Po zakończeniu zdjęć nie opuszczałem planu. Podpatrywałem i uczyłem się. Pewnego dnia pojawiła się okazja: jedna z producentek powiedziała: "Może David wyreżyseruje?! Na pewno da radę". To było fenomenalne doświadczenie!
Wyreżyserowałeś kilka odcinków "Kości". Byłeś też producentem serialu. Czy aktorsko również coś dodałeś od siebie?
- Przez siedem czy osiem lat, raz w tygodniu, Emily (Deschanel) i ja spotykaliśmy się ze słynną trenerką aktorstwa, Ivaną Chubbuck. Czytaliśmy i ćwiczyliśmy z nią scenariusz - z czasem to my nadawaliśmy naszej ekranowej relacji kierunek. Początkowo producenci chcieli zrobić serial a’la "Z Archiwum X", ale nam zamarzyło się coś bardziej oryginalnego. Sympatia widzów, którą się cieszyliśmy, udowodniła, że poszliśmy w dobrą stronę. To powód do dumy.
Po 12 latach "Kości" dobiegły końca. Jak się z tym czujesz?
- Super! Wydaje się to niemożliwe, że byliśmy tyle czasu na ekranie. Nie wiadomo, kiedy to zleciało. Jak tornado, huragan. Zagrałem w trzech serialach jeden po drugim - to 20 lat na małym ekranie!
Dwie dekady w TV to ponad 400 telewizyjnych odcinków...
- Nie patrzę na liczby. Myślę o tym, jak zmienia się rynek. Dziś telewizja to setki kanałów, oferujących swoim widzom różną treść. Każdy chce być dostrzeżony, usłyszany. I niewielu się udaje. Ja miałem to szczęście. I co więcej, trafiły mi się naprawdę wyjątkowe historie. To dopiero nadaje sens twojej pracy!
Pozostaje pytanie: co dalej?
- Teraz skupiam się na własnym rozwoju. W tym kierunku zrobiłem następny krok i jest dobrze. Potrzebuję też czasu dla siebie, by naładować akumulatory. Pragnę spróbować swoich sił na Broadwayu i zdobyć scenę. Z jednej strony mam obawy i brakuje mi doświadczenia, a z drugiej pociąga mnie ta surowa forma. Należę jednak do osób, które nie gonią. Nic na siłę. Niech się dzieje, co chce i zobaczymy, co będzie. Jeśli zostanę "kierowcą" ciągnika na farmie, w porządku. Wiem, że w którymś momencie wrócę do aktorstwa, żeby zagrać faceta, który będzie jeździł traktorem, a co więcej, będzie miał do opowiedzenia wspaniałą historię.