Piotr Cyrwus: Trudno być góralem
Ryśka z "Klanu" gra juz 14 lat. Jest wciąż zajęty, ale umie tak zorganizować pracę, by znaleźć czas na długą rozmowę o "Klanie", przypadkach w życiu aktora, rodzinnym Podhalu i dyskusjach z księdzem Tischnerem.
W środę, 5 stycznia, o godz. 17.55 TVP 1 wyemituje jubileuszowy, 2000. odcinek telenoweli "Klan". Z nową czołówką.
W jubileuszowym odcinku odbędzie się promocja trzeciego tomu książki pod tytułem "Klan", będącego kontynuacją sagi rozpoczętej przez nestorkę rodu Lubiczów, nieżyjącą już Marię (Halina Dobrowolska). Jej autorkami są: Elżbieta Chojnicka (Barbara Bursztynowicz) oraz Krystyna Lubicz (Agnieszka Kotulanka).
Przy okazji kręcenia 2000. odcinka "Klanu" były wspomnienia sprzed 14 lat. Nikt wtedy nie przewidywał, jak długo potrwa serial i jak zmieni życie pracujących w nim aktorów.
- Wtedy miałem mnóstwo pracy w Teatrze STU, Starym Teatrze i krakowskim ośrodku telewizyjnym, a moje wyobrażenia o serialach były dosyć mgliste. Brakowało mi czasu na oglądanie ich odcinek po odcinku, a że nie lubię robić czegoś po łebkach, nawet nie zaczynałem śledzić akcji. I jakoś żyłem, nic nie wiedząc o dramatach Isaury ani o rodzinnych sporach Carringtonów.
- Na serialowy casting do Warszawy pojechałem, bo musiałem akurat odebrać tam z policyjnego parkingu auto. Żona (aktorka Maja Barełkowska, red.) wybrała się nim do stolicy na premierę, tu je ukradziono, a potem porzucono. Oczywiście z rozbebeszoną stacyjką.
- Na tym parkingu usiłowałem je uruchomić, nie szło mi to, a pora castingu się zbliżała. W ostatniej chwili wpadłem do studia zgrzany, zdenerwowany i z wysmarowanymi rękami. Zagrałem scenkę, dyskretnie chowając ręce za siebie i byłem pewien, że na tym się wszystko skończy. Następnego dnia dowiedziałem się, że jestem w obsadzie "Klanu". Z Ryśkiem Lubiczem spotkałem się więc właściwie przez przypadek.
Bywały chwile, kiedy miał go pan już dość?
- Zażartowałem kiedyś, że odchodzę z "Klanu" dwadzieścia razy dziennie. Zrobiono z tego sensację na okładkę pisma, trzeba było prostować, a przy tym zaginęła myśl, że zawód aktora to ciągłe zmaganie się ze zwątpieniem i zniechęceniem. Po dwunastu godzinach pracy na planie traci się koncentrację, a jak się trafi gorszy dzień, to ma się wszystkiego dosyć.
- Prawda jest taka, że w tym fachu artystą bywa się od czasu do czasu, na co dzień trzeba zaś rzetelnie pracować, jak rzemieślnik. A co do ciągłego dworowania sobie z mojego bohatera, to mówi ono coś niepokojącego o systemie wartości współczesnych Polaków. Jeżeli ktoś jest jak Rysiek pracowity, uczciwy i odpowiedzialny, to naraża się na kpiny. Za to gdyby zrobił przekręt na kilkaset tysięcy, byłby fajnym gościem. Ale co na to poradzić? Jest, jak jest.
Przypadek decyduje o karierze aktora?
- Chyba w większym stopniu niż w jakimkolwiek innym zawodzie. I to od samego początku. Po drugim egzaminie do szkoły aktorskiej nie znalazłem się na liście przyjętych. Pomyślałem: trudno. I wtedy na korytarz wyjrzał dziekan PWST.
- Ty jesteś Cyrwus? - zapytał. - Składaj podanie, to się dostaniesz, bo jesteś zaraz pod kreską.
A gdyby nie wyjrzał, pojechałbym zrezygnowany do domu i wrócił za rok. Pewnie też przez przypadek Kazimierz Kutz zobaczył jedną z moich ról i pomyślał o mnie, gdy kompletował obsadę "Do piachu", jednego z najgłośniejszych spektakli Teatru Telewizji. Potem dostawałem gratulacje i nagrody, ale żadnych propozycji nowych ról. Pomyślałem więc o studiach reżyserskich. I wtedy w PWST spotkałem Andrzeja Wajdę. Poradził, żebym zmienił plany.
- Reżyserów już wystarczy, a dobrych aktorów wciąż brakuje - stwierdził. Powiedział, że ma dla mnie propozycje ról w teatrze i w filmie. Tak trafiłem do "Pana Tadeusza".
Zagrał pan też w obsypanej Oscarami "Liście Schindlera"
- Znowu wracamy do roli przypadku. Mój epizod, w którym nawet coś mówię, ocalał w montażu i jest w filmie, a sceny niektórych kolegów wycięto. Na premierze było niemało gorzkich rozczarowań. Pewnie trudno poważnie traktować epizod, nawet w superprodukcji, ale śmieję się, że mam dobre nazwisko w życiorysie. Grałem u Spielberga!
- Latem tego roku, kiedy zatrzymałem się w hoteliku w Czarnogórze, właściciel odkrył to i traktował mnie jak gwiazdę światowego kina. Takie są niespodzianki kariery. Swoją drogą, będąc na planie mogłem przyjrzeć się, jak Amerykanie wszystko organizują, jakie pieniądze angażują w produkcję i jak dbają o aktorów. Na tym tle u nas zwykle jest biednie i chałupniczo, jakieś to wszystko wiązane sznurkiem i drutem. Naszą siłą musi być oryginalność, nowatorskie pomysły, bo techniką nie wygramy.
Dwa razy zdawał pan do szkoły aktorskiej. Skąd ta determinacja?
- Jako nastolatek obejrzałem "Kalinę czerwoną". Dosłownie wbiło mnie w krzesło. Wtedy zrozumiałem, że aktorstwo, które może dać takie emocje, jest moim powołaniem. Ale to nie wszystko. Teraz, po śmierci mamy, kiedy częściej wspominam rodzinny dom w Waksmundzie, widzę, że artystyczne ciągoty odziedziczyłem po niej. W czasie świąt chętnie coś inscenizowała, wymyślała fantazyjne przebrania, śpiewała.
- Mnie od przedszkola nakłaniano, żebym coś deklamował, gdzieś występował. W nowotarskim liceum trafiłem na znakomitego polonistę, który prowadził dyskusyjny klub filmowy i organizował nam wyjazdy do krakowskich i warszawskich teatrów. Po drodze była też szkoła muzyczna.
- Co prawda chciałem grać na gitarze, a rodzice mnie umieścili w klasie akordeonu. Wtedy go nienawidziłem, ale teraz sobie pogrywam, a nawet występuję z akordeonem w "Zapiskach oficera Armii Czerwonej". Był też zespół muzyczny i epizod grania na weselach.
Co pan grał?
- To był rock, pop, a na potrzeby imprez ówczesne przeboje biesiadne.
Nic tradycyjnego?
- Wtedy na Niżnym Podhalu, koło Nowego Targu folklor nie był w modzie. Imprezy miały być takie, jak w mieście.
To zaskakujące, bo przecież Waksmund to wieś z tradycjami, matecznik góralszczyzny.
- Rzeczywiście, jedna z najstarszych na Podhalu. W miejscu Zakopanego szumiał las, kiedy stąd już goniono owce na wypasy w Tatrach, na Halę Waksmundzką. A nazwisko Cyrwus odnotowano w średniowiecznych księgach kościelnych wśród pierwszych osadników. Dziś się żartuje, że połowa mieszkańców miejscowości to Waksmundzcy, a połowa nosi to nazwisko, co ja. Samych Piotrów Cyrwusów jest kilku, jeżeli nie kilkunastu.
Zna pan historię rodziny?
- Ciągle zbieram się do poszperania w archiwach i zawsze brakuje mi czasu. Ale wiem, że dziadek ze strony ojca przed wojną trzy razy wyjeżdżał do Ameryki. Przeżył w kopalni, gdzieś w Pennsylwanii wypadki, dwa razy był zasypany. A jak go odgrzebali, to znowu szedł do roboty.
- Z kolei dziadek ze strony mamy był sołtysem Waksmundu w najbardziej tragicznych latach okupacji. Rodzina przeżyła dwie pacyfikacje, bo miała wykopane w ziemi kryjówki. Nie wiem, skąd ci ludzie mieli siłę, żeby to wszystko przetrwać.
Pamięta pan swoich dziadków?
-Tylko jednego, tego ze strony mamy. Latem chodziłem do niego na należącą do rodziny Polanę Sierotowską w Gorcach, w połowie drogi między Nowym Targiem a Turbaczem, gdzie pasł owce. Miał tradycyjną bacówkę z otwartym paleniskiem. Kiedyś tak wysuszyłem przy tym ogniu trampki, że do domu wracałem boso. Dziadek miał dar opowiadania. Kiedy wspominał czasy wojny, albo i starsze niesamowite historie, to po zmroku strach było wyjść z bacówki.
Rodzice mieli gospodarstwo?
- Ojciec dzielił czas między kuśnierstwo i gazdowanie. Czasami hodował nawet po 100 owiec.
Musiał pan pomagać?
-Jako najstarszy z rodzeństwa nie mogłem się wymigać od roboty, nawet gdybym chciał. Kiedy już umiałem trzymać kosę, chodziłem kosić nasze łąki z ojcem i najętymi pracownikami. Zaczynało się przed świtem, a w czerwcu to czwarta rano. Pracując w szeregu z wprawnymi kosiarzami, trzeba było trzymać tempo. To nie żarty. I pomyśleć, że moja teściowa twierdziła, iż nigdy w życiu nie skalałem się ciężką pracą!
Nie kusiło pana nawiązanie w twórczości do tematyki podhalańskiej?
- Łatwo się zachwycać górami na urlopie. A jak człowiek jest wrośnięty w to środowisko, to wszystko się komplikuje. Trudno być góralem nie tylko dlatego, że ziemia jałowa, a przemysł podhalański upadł. Niełatwe są tu relacje rodzinne i społeczne.
- Wychowanie dziecka to przygotowanie go do tego, że życie bije po głowie. Żadnego rozbudzania ambicji! Na szczęście moi rodzice byli pod tym względem wyjątkowi. Kto wyrasta ponad średnią, tego trzeba ściągnąć.
- Urazy i zawiści kultywuje się latami. Nieraz kłóciłem się z księdzem profesorem Tischnerem o górali. - Przecież znamy tych samych ludzi - mówiłem zgodnie z prawdą, bo Waksmund prawie sąsiaduje z jego rodzinną Łopuszną. - Wiemy, jacy są i co kto ma na sumieniu. A profesor takie wspaniałe rzeczy o nich pisze. Kiedyś mi zapowiedział, że tak jak on, po czterdziestce spojrzę na to wszystko inaczej.
- A kiedy indziej wyjaśniał, że w ludziach trzeba dostrzec to, co jest dobrego, bo to ich ciągnie w górę.
Wojenna i powojenna historia Waksmundu to materiał na scenariusz.
- Bardzo gorzki i tragiczny. W swoim czasie profesor Tischner zaczął mi podpowiadać scenariusz o Józku Kurasiu "Ogniu". To bohater zdradzony przez historię, może ostatni romantyczny watażka w stylu Kmicica, nie umiejący odnaleźć się w nowych czasach. W Waksmundzie do dziś żyją dwie prawdy o nim. Z dzieciństwa pamiętam, że nie było imprezy rodzinnej, która by się nie skończyła awanturą albo bójką o sprawy z tamtych lat. Dla jednych "Ogień" to bohater, dla drugich bandyta. I każdy ma argumenty na poparcie swoich racji. Ale trzeba będzie się zmierzyć z tym tematem, bo to opowieść o tym, do czego zdolny jest człowiek, co w nim drzemie. Dobrego i złego.
Trudno w to uwierzyć, ale ma pan już dorosłe dzieci. Idą w ślady rodziców, aktorskiej pary?
- Anna Maria jest na drugim roku krakowskiej PWST. Wśród jej wykładowców są pedagodzy, którzy uczyli mnie i żonę. Jestem dumny, że Anna Dymna, moja koleżanka ze Starego Teatru jest opiekunką roku córki.
-Mateusz studiuje w Berlinie animację komputerową i teraz jest na stażu w Kalifornii w Santa Monica. Ma więc też do czynienia z filmem. Za to Łukasz jest na politologii. Ale i on się nie oderwał całkiem od sztuki, bo trochę zajmuje się menedżerowaniem mojego życia artystycznego. A byłby świetnym aktorem.
Oczywiście, nasze dzieci nie chcą "podpierać się" rodzicami. Uważają, że same muszą wywalczyć swoją pozycję. Nic dziwnego: to góralska krew.
Rozmawiał Igor Paja
Przeczytaj także: "Nie tłumaczę się za Ryśka" - wywiad z aktorem.