Marzy mu się romans
Krzysztof Janczar debiutował w roku 1965 rolą Pawła Jankowskiego w kultowej już "Wojnie domowej". Teraz oglądamy go w "Klanie", w roli pociesznego Bolka Kazunia, spokrewnionego z Lubiczami, hodowcy drobiu spod Woli Tureckiej. - Uwielbiam ten jego styl - mówi o swoim bohaterze.
Wygląda na to, że kuzyn Bolek na dobre chyba się już zadomowił w rodzinie Lubiczów.
- Przecież on jest, krew z krwi, Lubiczem, po matce! Toteż nic dziwnego, że ciągnie go do swoich. Dlatego tak chętnie wszedł w interesy z Moniką (Izabella Trojanowska) i lubi sobie pobyć u Krystyny i Pawła (Agnieszka Kotulanka i Tomasz Stockinger).
Można odnieść wrażenie, że "siedzi im na głowie" i jest jakby z innego świata!
- Bez przesady. Bolek, prężny biznesmen, hodowca drobiu na skalę europejską, naprawdę nie ma powodu do kompleksów. Odwiedza ich, bo jest człowiekiem rodzinnym. A gdyby nie chciał, to mógłby się przecież w Warszawie zatrzymać w hotelu, mało tego, mógłby sobie ten hotel kupić! Syna Miłosza też ulokował u krewnych. - Żeby go "nie dać na zmarnowanie". Bo Bolek to nie tylko doskonały przedsiębiorca, ale również troskliwy ojciec, który ma wszystko pod kontrolą, syna też. Swoją drogą to chłopak na medal! I ten serialowy, i grający go młody aktor, Konrad Darocha. Przychodzi na plan zawsze przygotowany, skupiony, do tego jest zdolny - nachwalić się go nie mogę. A Bolek czasami poburczy, ale dumny jest z jedynaka, bo mu się naprawdę udał.
Żona (Małgorzata Sadowska) też mu się udała, ale Bolek "smali cholewki" do innej...
- Oj tam, oj tam... od razu smali (śmiech)! Może i marzy mu się mały romansik, wiadomo, że Halszka (Jolanta Mrotek), którą poznał u Moniki w Rosso, wpadła mu w oko, ale najważniejsze, żeby krzywdy nikomu nie narobić. Żona siedzi na farmie, pilnuje interesu, mąż jeździ po świecie, to i popatrzy sobie na prawo i lewo. I tyle jego.
Wielu widzom, zwłaszcza tym starszym, kojarzy się Pan z "Wojną domową", w której grał Pan Pawła Jankowskiego. Czy wtedy pracowało się inaczej?
- Mieliśmy właściwie nieograniczoną ilość czasu, co bardziej przypominało warunki teatralne, niż dzisiejsze standardy serialowe. No i technika - ta, jak wiadomo, zrobiła niebywały skok w ciągu kilkudziesięciu lat. Jedyne, co się nie zmienia, to adrenalina, która wydziela się, jak człowiek wchodzi na plan i wielka frajda obcowania ze stałym, zgranym zespołem. Tak właśnie wspominam "Wojnę domową", gdzie trafiłem jako 15-latek.
Za sprawą taty, słynnego aktora, Tadeusza Janczara?
- Wręcz przeciwnie, ojciec robił wszystko, co mógł, żeby mnie nie przyjęli! Słysząc, jak Ryszard Pluciński, drugi reżyser tego serialu, któregośmy spotkali na łyżwach, zaprasza mnie na zdjęcia próbne, pobiegł tam przede mną i kategorycznie zabronił im tego. Nie przewidział tylko, że produkcja nie skojarzy Krzysia Musiała, bo tak się wtedy nazywałem, z Tadeuszem Janczarem! Nazwisko ojca, będące wcześniej jego pseudonimem artystycznym, przyjąłem dopiero później. I tak oto udało mi się ominąć ojcowski zakaz (śmiech).
Rola w tak głośnym serialu oznaczała ogromną popularność. Jak Pan się z nią czuł?
- Głupkowato! Co innego Anula, czyli nieodżałowana Elżbieta Góralczyk, dojrzalsza wówczas, mimo że byliśmy równolatkami. Cała Warszawa się za nią uganiała!
Podobno honorarium za tę rolę wystarczyło Panu na kupno motoroweru?
- Takie to były czasy. Minęła dekada i było już lepiej - za rolę w "Nie zaznasz spokoju", gdzie miałem około 50 dni zdjęciowych, kupiłem sobie kolorowy telewizor. A teraz mogę go kupić za jeden dzień w "Klanie", czyli moja stawka wzrosła 50-krotnie! Strach pomyśleć, co będzie dalej (śmiech)!
Podjął Pan jakieś postanowienia na ten rok?
- Owszem, zamierzam w tym roku... schudnąć.
Żartuje Pan?
- Skądże znowu! Chodzi o to, by czuć się zdrowo. Postanowiłem ostro się wziąć za tenisa i narty, bo są to dyscypliny ułatwiające utrzymanie formy.
Rozmawiała JOLANTA MAJEWSKA-MACHAJ