Kochała się w niej cała Polska. Grała w pierwszym nadwiślańskim tasiemcu
W latach 80-tych XX wieku cała Polska kochała się w Krysi Duraj, ślicznej stewardessie, którą Renata Pękul grała w pierwszym nadwiślańskim tasiemcu, czyli w serialu „W labiryncie”. W tym roku lubiana aktorka świętować będzie ćwierć wieku pracy na planie sagi rodu Lubiczów, gdzie wciela się w postać Renaty Zabużańskiej.
Siłę serialu "Klan" stanowi, między innymi, stała obsada, niezmienna od lat, bohaterowie - ci pierwszo i drugoplanowi - których wierna widownia traktuje niemal jak bliską sobie rodzinę. Pośród nich jest grana przez panią Renata Zabużańska, co znamienne - pani imienniczka. Czy to przypadek?
Renata Pękul: Myślę, że tak. Na początku to miała być niewielka rólka sekretarki Jerzego Chojnickiego (Andrzej Grabarczyk), który prowadził firmę zajmującą się dystrybucją wody. Taka postać - tło dla głównego nurtu rozrastającej się opowieści. Był rok 2000, serial emitowano już trzeci rok i z miejsca stał się przebojem. Moja bohaterka wciąż się w nim pojawiała, graliśmy nawet sporo scen i w którymś momencie ktoś zapytał: A jak ona właściwie ma na imię? Zapadło milczenie, nikt tego nie wiedział i w końcu stanęło na tym, by była Renatą. Nie wiem, czy to przemyślana decyzja, czy raczej impuls i potrzeba chwili, bo przecież trzeba się było jakoś do niej zwracać, ale tak już zostało.
Z czasem wątek Renaty się rozrósł, poznała Antka (Mirosław Jękot), wspólnika Jerzego, wyszła za niego za mąż, zostając panią Zabużańską i wszyscy tej parze kibicowali...
- To prawda, my również, dobrze nam było w tym serialowym małżeństwie. No ale żeby coś się działo, scenarzyści zaczęli komplikować sprawy - jedna rysa, potem kolejna, kolejna i tak powoli ten związek się rozpadał. Aż wreszcie doszło do rozwodu, tak że obecnie jestem już byłą panią Zaburzańską, niestety.
Jest szansa, że jeszcze wszystko się odwróci i Renata z Antkiem znów będą razem?
- Szczerze mówiąc, kompletnie nie wiem. Wszystko zależy od zamierzeń twórców, z Elą Szczypek na czele. To ona obecnie odpowiada za większość scenariuszy. "Klan" jest pisany na bieżąco, nie do końca wiadomo, co się wydarzy w najbliższej i dalszej przyszłości, podobnie zresztą jak w życiu. Swoją drogą z realnym światem ma on naprawdę wiele wspólnego - jako jedyny serial emitowany jest w zgodzie z aktualnym kalendarzem, święta wypadają faktycznie w święta, latem jest lato, zimą zima. Wprowadzane są tematy związane z najnowszymi wydarzeniami w polityce, życiu społecznym, kulturalnym. Można powiedzieć, że "Klan" jest zawsze blisko życia i cieszę się, że mogę mieć w tym swój udział.
Skoro gra pani w nim od 2000 roku, to znaczy, że w tym roku mija dokładnie ćwierć wieku tej pani "klanowej" przygody...?
- Jakkolwiek nie patrzeć, tak ten czas leci. Na pewno sprzyja temu atmosfera na planie "Klanu", gdzie pracuje się w ogromnym komforcie. Znamy się jak łyse konie, bardzo się lubimy nawzajem - i z tymi przed kamerą, i za kamerą. Myślę, że ten ogrom sympatii i pozytywnej energii przebija też przez ekran i ludzie to czują, o czym też już niejednokrotnie słyszałam.
Z pewnością pani rola spotyka się z pozytywnym odbiorem?
- O tak, zazwyczaj są to sytuacje miłe i zaskakujące. Choćby niedawno, w sklepie, podeszło do mnie starsze małżeństwo. - Przepraszam - mówi pan. - Żona nie chce uwierzyć, że to pani, bardzo nam miło panią widzieć - uśmiechają się do mnie serdecznie. Okazuje się, że to wierni fani serialu, oglądają od lat. Zabawna sytuacja zdarzyła mi się kiedy... zwichnęłam sobie bark. Wchodzę do gabinetu lekarskiego, widzę przystojnego 40-latka, ortopedę, który przygląda mi się z uwagą. - Czy pani Renata Zabużańska? - pada nieoczekiwanie pytanie. - Żona mi będzie zazdrościć do końca życia! - entuzjazmuje się. - Czy wie pani, że my "Klan" oglądamy od pierwszego odcinka? Co by nie było, jak nadchodzi godzina, siadamy przed telewizorem, obowiązkowo! A nasz mały synek najpierw powiedział pierwsze słowo "mama", a drugie..."Klan"! - opowiada z przejęciem. Doprawdy nie do wiary...
Dziś pani jest kojarzona z "Klanem", w latach 80-tych zaś, co pewnie starsi widzowie pamiętają, cała Polska kochała się w Krysi Duraj, ślicznej stewardessie, którą grała pani w pierwszym nadwiślańskim tasiemcu, czyli w serialu "W labiryncie"...
- Tasiemiec, zgadza się, ale nie wiem, dlaczego ludzie nazywali go telenowelą, skoro to nie był serial codzienny, a emitowany tylko raz w tygodniu (w środy). Miał łącznie 120 odcinków i trwał cztery lata, osiągając 16-milionową oglądalność, co teraz, kiedy propozycji jest znacznie więcej, wydaje się wręcz nieprawdopodobne! Stanowiło to niemal połowę ludności naszego kraju, zatem popularność była niesłychana, a nam, aktorom, wydawało się, że trafiliśmy do raju, z którego widać nieskończoność perspektyw zawodowych.
Tymczasem, w pani przypadku stało się odwrotnie i rola w kultowym tasiemcu okazała się pułapką lub - jak to się mówi - szufladą?
- Niestety, tak. Bardzo długo nie dostawałam propozycji, bo wszyscy kojarzyli mnie z tą rolą. Na szczęście był Teatr Polski, gdzie mogłam grać i myśleć o tym, co dalej. Swoją drogą, przedziwna sytuacja, bo wszystko zapowiadało się tak dobrze. Już na drugim roku studiów wystąpiłam przed kamerą w serialu "Żuraw i czapla", chwilę potem zagrałam w filmie "Cesarskie cięcie", następnie w spektaklu telewizyjnym pt. "Aplikant" , a tuż po szkole dostałam się do obsady rzeczonego "W labiryncie". Wydawało mi się, że moja kariera będzie kwitła, a jednak stało się zupełnie inaczej. Ta sytuacja była dla mnie lekcją pokory i nauką, że zawód aktora, choć piękny, jest mocno niepewny i nieprzewidywalny.
Właściwie to pani nie zamierzała zostać aktorką, a... inżynierem.
- Interesowały mnie przedmioty ścisłe, byłam dobrą uczennicą, toteż bez problemu dostałam się do renomowanego liceum im. Gottwalda (obecnie Staszica) w Warszawie...
Jak to w Warszawie? W Internecie podają, że pochodzi pani z Łodzi!?
- Bzdury piszą. Próbowałam z tym walczyć, bezskutecznie, nie wiem, kto to wymyślił i dlaczego się to powiela. Jestem warszawianką od czwartego pokolenia, urodziłam się tu, dorastałam i mieszkam do dziś. Wracając do czasów edukacji - otóż moje liceum słynęło z wysokiego poziomu nauczania, byłam w klasie uniwersyteckiej matematycznej, zajęcia prowadzili wykładowcy z Wydziału Matematyki UW, większość z nas szykowała się na studia na Politechnice Warszawskiej. Tak że drogę miałam w zasadzie sprecyzowaną.
I wtedy poznała pani Jacka Borkowskiego, czyli... obecnego Piotra Rafalskiego z "Klanu"!
- Tak (śmiech), choć wtedy, oczywiście, nikt nie wiedział, że kiedyś będzie "Klan", a my, po latach, znowu się spotkamy i oboje będziemy w nim grać! Wówczas byłam uczennicą 3-ciej klasy licealnej, a Jacek już studiował w warszawskiej PWST. Poznaliśmy się w klubie tanecznym, był przystojny, zabawny, imponował mi tymi swoimi studiami i aktorstwem, o którym tak pięknie opowiadał. Pomyślałam sobie, że to musi być bardzo ciekawe zajęcie i tak, za jego natchnieniem, zmieniałam plany. Matematyka poszła w odstawkę, a ja zapisałam się do studium aktorskiego państwa Machulskich, gdzie sumiennie przygotowywałam się do egzaminów do szkoły aktorskiej.
Dostała się pani za pierwszym razem?
- O nie! Byłam za grzeczna, za bardzo chowałam emocje, by otworzyć się na tyle, aby zdać. Ale pracowałam nad tym, a że jestem z natury dość uparta i konsekwentna, to w końcu, za trzecim razem dopięłam swego. I w ten oto sposób zdobyłam dyplom aktorski.
Mówi się, że niedaleko pada jabłko od jabłoni - co potwierdza fakt, że pani jedyny syn, Aleksander Sosiński, również został aktorem. Mało tego - on też grał w "Klanie"!
- Tak, ale niezbyt długo, jego postać była źle kojarzona, towarzyszyły jej nieprzychylne komentarze. Ale realizuje się na wielu aktorskich polach, gra w paru teatrach, jest wykładowcą w szkole teatralnej, prowadzi zajęcia z wiersza, udziela się w dubbingu, który jest jego mocną stroną. Jestem z niego niezmiernie dumna. Mamy fajne relacje, na poły kumplowskie, oboje interesujemy się tym samym, dlatego zawsze jest o czym rozmawiać.
Dwoje aktorów w domu - dla pani męża, Leszka Sosińskiego, który jest biznesmenem, zatem człowiekiem spoza branży, to musi być ciężkie wyzwanie...
- Jakoś przywykł, przez tyle lat. Ale wciąż pozostaje w kontrze - to zdecydowanie nie jest jego świat.
Pani również, w tym dzisiejszym świecie, w którym panuje moda na autopromocję i robienie wokół siebie szumu, pozostaje trochę na uboczu. Nie chodzi pani na imprezy, nie pozuje na ściankach, nie walczy o zainteresowanie swoją osobą...?
- Ja jestem z pokolenia, w którym panowała zasada: Siedź w kącie i czekaj aż znajdą cię. I w zasadzie czekam. Nie zabiegam i nigdy jakoś szczególnie nie zabiegałam o role, nie chodzę na castingi. Kiedyś jeszcze trochę grałam w reklamie, teraz i to zarzuciłam. Żyję spokojnie, w swoim tempie, z przyjemnością jeżdżę na plan "Klanu", tak że pracę mam, poza tym prowadzę dom i na tym się skupiam. Jedyne szaleństwo, na które sobie pozwalam, to podróże, które uwielbiam i realizuję, na ile mogę sobie pozwolić czasowo i finansowo.
Dokąd pani jeździ?
- Raz w roku jestem u mojej siostry, która mieszka w Esteponie, na południu Hiszpanii, doskonale się tam wypoczywa. Staram się też penetrować inne obszary. Kiedyś to były dalsze kierunki, Indie, Tajlandia, teraz skupiam się na Europie, staram się zwiedzić jak najwięcej, docierać do miejsc, w których jeszcze nie byłam. Jest tyle pięknych rzeczy do zobaczenia...
Jakie są pani marzenia?
- Czy ja wiem? Zawodowo na pewno, żeby "Klan" trwał jak najdłużej i żebym miała w nim ciekawe wątki do grania. A prywatnie - jak wszyscy, chciałabym być zdrowa, żeby nie było pandemii, żebyśmy żyli w kraju w zgodzie i żeby nikt z zewnątrz nam nie zagrażał. Może to nie są jakieś wielkie marzenia, a może i są...?
Rozmawiała: Jolanta Majewska-Machaj