Gwiazda kultowego polskiego serialu ma nowy zawód. Kończy z aktorstwem?
Natalia Rewieńska, odtwórczyni roli Pauliny Boreckiej w "Klanie", jest nie tylko dyplomowaną aktorką, ale jednocześnie praktykiem integrowania oddechem. W wywiadzie gwiazda wyjaśnia, co to konkretnie oznacza i jak oba jej zawody się uzupełniają. Ujawnia też, co wydarzy się w sadze rodu Lubiczów po wakacyjnej przerwie.
Jolanta Majewska-Machaj: Ostatnio w "Klanie", za sprawą rodziny Boreckich - czyli granej przez panią Pauliny i jej serialowego męża Jacka (Tomasz Bednarek) - pojawił się wątek adopcji. Wątek skłaniający do refleksji i budzący duże emocje wśród widzów...
Natalia Rewieńska: - Sama to wyraźnie widzę. Gram w "Klanie" od wielu lat i wcześniej nikt się specjalnie mną nie interesował. Czasem ktoś rzucił uśmiech, dając do zrozumienia, że zna mnie z ekranu, czy sporadycznie poprosił o autograf. A teraz coraz częściej bywa, że ludzie mnie zatrzymują, chcą porozmawiać o tej sytuacji, udzielają rad, dzielą się wątpliwościami. Czuć, że ta sprawa ich mocno porusza.
- Zdarzają się też wyjątkowe momenty - raz pewien pan, poznany w restauracji, podszedł znienacka i podziękował mi za ten serialowy wątek, opowiadając przy tym nieco o sobie. Wraz z żoną, 23 lata temu, adoptowali dziecko, które z miejsca stało się częścią rodziny i dziś nie wyobrażają sobie bez niego życia. Oglądanie naszej historii w serialu, przywodzi im na myśl te ich początki i bardzo wzrusza. W takich chwilach najlepiej czuję, że to, co robimy, ma sens, jest ważne, potrzebne i trafia do wielu serc. I że ludzie mocno kibicują staraniom Pauliny i Jacka, by Paulinka (Alicja Rosiak) stała się w pełni członkiem ich rodziny.
Paulina i Paulinka - ta zbieżność imion jest przypadkowa?
- Myślę, że nie, pewnie scenarzyści specjalnie tak podkreślili podobieństwo losów mojej bohaterki i jej przybranej córki, zwanej też Linką. Obie wychowały się w domu dziecka. To tam właśnie Paulina, odwiedzając miejsce swojego dzieciństwa, zobaczyła po raz pierwszy Paulinkę. Dziewczynka stała gdzieś z boku, smutna i osowiała. W pewnym momencie ktoś ją zawołał po imieniu - właśnie tym samym, które nosi moja bohaterka, co z miejsca uruchomiło wspomnienia i obrazy. Zobaczyła w tej szczuplutkiej 14-latce samą siebie sprzed lat i myślę, że już w tym momencie zakiełkowała w niej myśl, by spróbować dać jej to, czego tak bardzo sama pragnęła, będąc dzieckiem, a nie miała szczęścia zaznać - czyli rodzinę i dom.
Trzeba było jeszcze przekonać do tego pomysłu męża...
- W zasadzie od początku był za. Jacek jest mądrym, wrażliwym człowiekiem, podobnie jak nasze dzieci, czyli Agatka, jego córka, i Staś, synek mojej bohaterki, powitał Paulinkę w rodzinie z otwartymi ramionami. Dla maluchów z miejsca stała się ulubioną starszą siostrą, a dla niego kolejnym dzieckiem, któremu może okazać troskę i serce. Aczkolwiek to nie jest tak, że nie ma wątpliwości. Pojawiły się one chociażby w momencie, kiedy przyłapaliśmy ją z papierosem, co prawda elektronicznym, ale zawsze. Zmroziło to nas, zwłaszcza Jacka, który, mimo najlepszych intencji wobec Paulinki, zaczął się jednak zastanawiać - co dalej?
No właśnie - co dalej? Najczęściej adoptuje się malutkie dzieci. Adopcja nastolatki to prawdziwe wyzwanie. Za chwilę zacznie się okres dojrzewania, buntu i różnych problemów z tym związanych...
- Dotyczy to wszystkich dzieci, nie tylko adoptowanych, że dojrzewają - mniej lub bardziej burzliwie. I szczególnie w tym okresie, potrzebują ciepła, zrozumienia, mądrego wprowadzenia w życie. Poczucia przynależności, które jest jedną z podstawowych potrzeb człowieka, daje szanse na wejście w dorosłość z poczuciem bezpieczeństwa, godności i miłości. Moja bohaterka pokochała Paulinkę jak własną córkę. I choć ma świadomość, że nie będzie to łatwa miłość, jest zdeterminowana, by walczyć o nią i doprowadzić proces adopcyjny do końca, tak, by wraz z Jackiem stali się pełnoprawnymi rodzicami dziewczynki.
Jak wam się pracuje z nastolatką, która się w nią wciela?
- Doskonale! Zanim Alicja, bo tak ma na imię nasza młodsza koleżanka, trafiła na plan, zastanawiałam się, kogo twórcy wybiorą do grania tak trudnego, delikatnego wątku. No i trafili w punkt - jest zdolna, chwyta uwagi w lot, ma głębokie spojrzenie i naturalny smutek w oczach. Potrafi być też wesoła i dobrze pokazuje jasną stronę tej bohaterki, jej inteligencję, ambicję, wdzięk. Poza kamerą jesteśmy już dobrymi kumpelkami, dużo rozmawiamy, żartujemy sobie, jak przychodzi czas pracy, to jest pełne skupienie.
Jak skończy się ta historia? Czy Paulinka stanie się pełnoprawnym członkiem rodziny Boreckich?
- Nie wyobrażam sobie, żeby miało się stać inaczej! Boreccy spełniają wymogi, by stać się rodziną adopcyjną, przybrana córka tego chce - byłoby bardzo nieładnie odebrać im tę szansę i nadzieję. Myślę, że niezadowoleni by byli sami bohaterowie, my, aktorzy, którzy się z nimi mocno utożsamiamy i - przede wszystkim - widzowie serialu.
Pojawiła się Pani w "Klanie" znacznie wcześniej niż pani obecna bohaterka, Paulina Borecka. Kogo pani grała za pierwszym razem?
- O, to był tylko epizod, rola jednego odcinka. Zagrałam panią od muzyki, co ciekawe w... domu dziecka, do którego po coś przyszła Elżbieta Chojnicka (Barbara Bursztynowicz). Niewiele z tego pamiętam, wiem tylko, że był wtedy na planie Daniel Olbrychski, co na mnie - początkującej aktorce - zrobiło wrażenie.
Pani droga do aktorstwa była kręta i nieoczywista...
- Trochę tak. Nie dostałam się na studia do łódzkiej filmówki, poszłam więc do szkoły "Lart Studio" w Krakowie, a po jej ukończeniu kontynuowałam naukę w Wyższej Szkole Komunikowania i Mediów Społecznych im. Jerzego Giedroycia w Warszawie, gdzie zdobyłam dyplom magistra sztuki. Aktorką chciałam być od zawsze, choć wydawało się to nieosiągalne, bo za każdym razem, kiedy wychodziłam na scenę, towarzyszyła mi wielka trema. Raz nawet, podczas szkolnego przedstawienia, zemdlałam ze stresu.
- Z czasem nauczyłam się tremę zostawiać za kulisami. Pomogło mi w tym doświadczenie zdobyte najpierw, jeszcze w czasach licealnych, w Teatrze Kreatury w Gorzowie Wielkopolskim, a potem w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Skuteczne obeznanie z zawodem dały mi też seriale - przede wszystkim "Klan", w którym jestem najdłużej, "Na sygnale", gdzie grałam przez dłuższy czas sanitariuszkę, Sonię Wielgosz, oraz epizodyczne role w takich tytułach jak: "Królowie", "M jak miłość", "Na Wspólnej" czy "Ojciec Mateusz".
Swego czasu założyła pani swój teatr o nazwie "Teatr Ptasie Melodie". Skąd taki pomysł?
- Powstał on z myślą o dzieciach. Stworzyłyśmy go razem z koleżanką, same pisałyśmy scenariusze, reżyserowałyśmy spektakle i grałyśmy w nich. Często wraz z naszymi młodymi widzami, bo miały one formę interaktywną - wspólnie śpiewaliśmy, tańczyliśmy, dużo było improwizacji, śmiechu, zabawy... Bardzo się zaangażowałam w to przedsięwzięcie. Niestety, przyszła pandemia i położyła mu kres, jak się okazało bezpowrotnie. I wtedy właśnie, jako że natura nie znosi próżni, przekierowałam swoją uwagę w stronę nauk o ciele i duchu i zostałam praktykiem integrowania oddechem.
Co to znaczy?
- Integrowanie oddechem jest okołoterapeutyczną metodą kontaktującą nas z naszymi uczuciami. Reguluje poziom stresu w organizmie, co powoduje wzrost poczucia bezpieczeństwa, harmonii, spokoju, otwartości i samoakceptacji. Jest zaproszeniem do spotkania się z samym sobą, odkrycia uśpionych emocji, pragnień, możliwości. Oddech, jako główne paliwo i napęd wszystkich życiowych funkcji, może stać się narzędziem naprawczym, regulującym i inspirującym.
- Metoda integrowania oddechem angażuje cztery strefy człowieka - ciało, umysł, emocje i ducha, których umiejętna synchronizacja szybko i skutecznie prowadzi do pożądanych efektów. Przez rok uczyłam się tej metody w szkole coachingu, uzyskując dyplom, co umożliwia mi obecnie prowadzenie własnego gabinetu, gdzie przyjmuję ludzi, a także organizuję warsztaty. Podjęłam również studia podyplomowe w SWPS, na kierunkach psychosomatyka i somatopsychologia, by dalej zgłębiać tę dziedzinę i poszerzać kompetencje.
Czy zatem aktorstwo pójdzie w odstawkę?
- Nie mam takiego planu. Myślę, że te dwa obszary dobrze się uzupełniają, a ich wspólnym mianownikiem jest obecność. Zarówno na scenie czy przed kamerą, gdzie integracja oddechem pozwala mi głębiej wejść w to, co ma do przekazania postać, którą gram, jak i w pracy terapeutycznej - tu przydaje się umiejętność kontrolowania emocji i obecności z drugim człowiekiem, wyniesiona ze sceny. A także intuicja, która wyostrza się w obu tych przypadkach i przydaje się także w innych sytuacjach, niezwiązanych z pracą.
- Opowiem krótką historię. Przez lata jeździłam motocyklem, była to moja wielka pasja i ulubiony sport. Jeździłam odważnie, nigdy nie odczuwałam lęku. Nagle jakiś wewnętrzny głos powiedział mi: stop! Zaczęłam czuć dyskomfort, jakieś bliżej nieokreślone wrażenie, że powinnam z tym przestać. Sprzedałam motocykl. Nie wiem, co byłoby, gdybym się na to nie zdecydowała, ale cieszę, się, że posłuchałam swojego ciała, tego swojego wewnętrznego głosu, który, na skutek wytrwałej pracy i treningu słyszę coraz wyraźniej. Nigdy nie żałowałam tej decyzji.
Ale z podróży - drugim po motocyklu pani hobby - pani nie zrezygnowała?
- Nie i nie zamierzam. Tu ten mój wewnętrzny głos podpowiada mi, by robić to jak najczęściej (śmiech). Zwiedziłam już kawał świata, byłam w Azji, w USA. Bardzo lubię jeździć sama, nie przeszkadza mi brak towarzystwa, wręcz delektuję się wolnością od czyichś preferencji, niezależnością. Lubię być ze sobą. Wytrwale penetruję Europę, bywa, że miesiąc w miesiąc. W listopadzie odwiedziłam Grecję, w marcu Hiszpanię, w kwietniu znalazłam się we Włoszech, a w maju w Portugalii. I tu ciekawa rzecz - byłam akurat w Watykanie jak zmarł papież Franciszek. W całym Rzymie panowało poruszenie, zaczęli się zjeżdżać ludzie z różnych stron świata na uroczystości pogrzebowe. "Umarł papież, przyjdzie kolejny" - to powiedzenie Włochów, ale rzeczywiście można powiedzieć, że trafiłam na historyczny moment.