Informacja zwrotna
Ocena
serialu
8,2
Bardzo dobry
Ocen: 30
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Arkadiusz Jakubik o "Informacji zwrotnej": Najtrudniejsza rola w życiu

Mówi, że ma niezwykłą umiejętność przyciągania trudnych scenariuszy. Trudno się z tym nie zgodzić, kiedy się spojrzy na listę filmów, w których zagrał. Mało tam komedii, są za to takie wstrząsające dramaty jak "Wesele", Dom zły", "Chce się żyć", "Wołyń" czy "Jestem mordercą". Najnowszym popisem jego kunsztu jest serial "Informacja zwrotna" na Netfliksie. Ale aktorstwo to dla Arkadiusza Jakubika za mało. Właśnie ukazała się piąta płyta rockowego zespołu Dr Misio, w którym jest wokalistą i autorem tekstów piosenek. Artysta wyznaje, co łączy serial "Informacja zwrotna" i płytę "Chory na Polskę", jak trudne role zmieniają jego życie, za kim najbardziej tęskni i z czego tak naprawdę jest dumny.

Arkadiusz Jakubik jest obecnie jednym z najpopularniejszych polskich aktorów. Choć dziś widzowie znają go z występów w "Weselu", "Chce się żyć", "Domu złym", "Cichej nocy", "Drogówce", "Jestem mordercą", "Klerze" czy "Klangorze", to sławę zyskał jeszcze jako dziecko. Pierwszy raz na ekranie pojawił się w 1977 roku w filmie dla dzieci "Okrągły tydzień". 8-letni Arkadiusz zagrał w nim główną rolę - Gustlika, wnuka Karola granego przez Franciszka Pieczkę. Udział w tym projekcie stał się furtką do kariery, którą obecnie aktor z powodzeniem rozwija. 

Reklama

W 2008 roku założył własny zespół rockowy Dr Misio, który ma na koncie pięć albumów. Jego żoną jest aktorka Agnieszka Matysiak, mają dwóch dorosłych synów.

Leszek Dawid, reżyser serialu "Informacja zwrotna" i jego producenci Łukasz i Piotr Dzięciołowie powiedzieli, że byłeś dla nich pierwszym i jedynym kandydatem do zagrania Marcina Kani. Ale ty podobno miałeś wątpliwości, czy wcielić się w tę postać.

Arkadiusz Jakubik: - Miałem i to całkiem spore. Kiedy usłyszałem, że są plany, żebym to ja zagrał Marcina Kanię, przeczytałem powieść Kuby Żulczyka, bo scenariusz jeszcze nie był gotowy. I najpierw się trochę zaniepokoiłem, przestraszyłem, a na końcu załamałem. Po lekturze tej książki wręcz nie cierpiałem Marcina Kani. Dla mnie był osobą odrażającą, odpychającą, nie wiedziałem, w jaki sposób mógłbym obronić tego bohatera.

A dlaczego chciałeś go obronić?

- Na pewno nie dlatego, żeby zrobić z niego świętego. Ale myślałem o tym, co zrobić, żeby widz poczuł do Kani empatię, podążał za nim i trzymał za niego kciuki, kiedy on szuka swojego zaginionego syna, żeby mu kibicował i zastanawiał się - uda mu się czy nie uda, co będzie dalej? Ale po przeczytaniu powieści byłem przekonany, że nie ma na to szansy. Jest w książce taka scena, która kompletnie mnie odrzuciła od Marcina Kani. Gdybym to ja był widzem i zobaczył coś takiego, to po prostu natychmiast wyłączyłbym telewizor. Całkowicie przestałoby mnie obchodzić, co się z tym bohaterem dalej wydarzy.

Co to za scena?

- Ta, w której Marcin Kania, będąc pod wpływem alkoholu, którejś nocy włamuje się do własnego domu - wtedy już nie mieszka ze swoją rodziną - i zabija swojego ukochanego psa. Robi to bez żadnego powodu, tylko dlatego, żeby skrzywdzić swoich bliskich, chce, żeby oni cierpieli. Osobiście mnie to dotknęło, bo kocham psy. Mam absolutnego fioła na punkcie swojego Bazylego, Jack Russell teriera, którego nazywam swoim trzecim synkiem. I kiedy przeczytałem ten fragment, powiedziałem sobie: "Koniec, Kania przestaje dla mnie istnieć".

Poprosiłeś, żeby usunąć tę scenę ze scenariusza?

- Nie musiałem tego robić. Kacper Wysocki, który przygotował adaptację, moim zdaniem absolutnie genialną, sam to zrobił. Chciałem przy okazji powiedzieć, że skład twórców, którzy pracowali przy tym serialu, był dla mnie gwarancją, że powstanie coś dobrego. Z Leszkiem Dawidem pracowałem kilka lat wcześniej przy jego filmie "Jesteś bogiem". Poznałem jego wrażliwość, energię, moim zdaniem powstał wtedy wybitny film, który dziś uchodzi za kultowy. Z kolei z producentami Łukaszem i Piotrem Dzięciołami zrobiłem całkiem niedawno serial "Klangor", do którego zresztą scenariusz też napisał Kacper Wysocki.

- Kiedy byłem na próbie, na której czytaliśmy scenariusz "Informacji zwrotnej" i rozmawialiśmy o nim, zobaczyłem, jak Kuba Żulczyk przybił piątkę Kacprowi i powiedział, że zrobił świetną robotę, że sam by tego nie zrobił lepiej. Takie słowa to było coś, bo po pierwsze Kuba Żulczyk napisał parę scenariuszy w swoim życiu, a po drugie ta powieść jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami z jego życia. Kolejną świetną decyzją scenarzysty było usunięcie z adaptacji serialowej wątku Kruszynki, czyli kochanki Marcina Kani. Dzięki temu Kania może być blisko swojej rodziny. Mimo swojej choroby, wszystkich niedoskonałości, momentami strasznych decyzji i rzeczy, które robi, stara się walczyć o rodzinę. A mi - tak jak powiedziałem - zależało na tym, żeby widzowie kibicowali mu w tej walce.

Jakub Żulczyk napisał książkę, opierając ją na własnych przeżyciach. Informacja zwrotna to ważny termin w terapii osób uzależnionych. Co dla ciebie, poza scenariuszem, było materiałem źródłowym, jak wiarygodnie zagrać alkoholika? Chodziłeś na mitingi AA?

- Wiele lat temu, gdy robiłem musical o Krzyśku Jaryczewskim i zespole Oddział Zamknięty, byłem raz na prawdziwym mitingu AA przy kościele Andrzeja Boboli w Warszawie. Przyznam się, że było to dla mnie ekstremalne doświadczenie. Tam było bardzo ciężko się dostać, bo osoby z zewnątrz nie mają prawa wchodzić, więc Krzysiek Jaryczewski musiał poprosić całą grupę o zgodę na mój udział. Po piętnastu minutach zacząłem ryczeć. To, co zobaczyłem, było dla mnie tak wstrząsające, że nie wiedziałem, jak mam się zachować. Nie ma takiego konfesjonału, takiego przyjaciela, takiego baru, w którym ktoś tak się otwiera, jak wtedy robili to ludzie na tym mitingu AA. Myślę, że to jedno z tych ważniejszych doświadczeń, z których mogłem czerpać. Pamiętałem tamten miting i przed kamerą trzeba było robić tak samo - płaczesz, smarkasz, rozpaczasz i wyrzucasz te złogi, które masz w środku, pozbywasz się ich i oczyszczasz się w ten sposób. Zagrałem paru bohaterów, którzy lubili zaglądać do kieliszka, myślę jednak, że Marcin Kania to jest ostatni pijak, w którego się wcieliłem. Dla mnie ten temat już się wyczerpał. Po pierwsze uważam, że nie mam już nic więcej ciekawego do powiedzenia o tym, co wódka potrafi zrobić z człowiekiem, a po drugie - chyba już nie za bardzo mam ochotę i siłę, by kolejny raz mierzyć się z tym tematem.

Dużo kosztowało cię zagranie Marcina Kani?

- Ten serial przeczołgał mnie emocjonalnie. Zagrałem już kilka trudnych ról w swoim życiu, między innymi u Wojtka Smarzowskiego czy Maćka Pieprzycy. Pamiętam jego film "Jestem mordercą", gdzie musiałem spenetrować psychikę człowieka niesłusznie skazanego za morderstwa. Wymagające były role w filmach Piotra Domalewskiego, którego bardzo cenię jako reżysera i scenarzystę. Ale przy "Informacji zwrotnej" było chyba najciężej. Marcina Kanię mogę porównać tylko z Edwardem Środoniem, którego grałem w "Domu złym". Ten film był kręcony kilkanaście lat temu, ale znajduję dużo podobieństw między bohaterami. Głównie to kwestia pamięci. Bo dla mnie "Informacja zwrotna" nie jest do końca tylko dramatem rodzinnym, filmem zaangażowanym społecznie ze względu na wątek choroby alkoholowej czy afery reprywatyzacyjnej w Warszawie. Dla mnie to przede wszystkim film o prawdzie i o pamięci. O tym, jak my wszyscy, nie tylko osoby, które mają problem z alkoholem, świetnie potrafimy tę naszą prawdę zmieniać.

Marcin Kania funkcjonuje w kilku alternatywnych rzeczywistościach i widzi to, co chce widzieć.

- Kania trzyma się swojej prawdy. Ale myślę, że wszyscy mamy bardzo podobnie. Potrafimy niewygodne dla nas fragmenty naszej pamięci - na przykład coś, czego się wstydzimy - wyciągnąć z naszej głowy i podmieniać na jakieś fajniejsze wspomnienia. Potrzebujemy tylko odrobiny czasu, żeby w tę nową wersję, nową obiektywną prawdę, uwierzyć do końca. I dla mnie o tym jest tak naprawdę "Informacja zwrotna".

Które sceny były dla ciebie najtrudniejsze?

- Przyznam, że jako aktor nie lubię rozbierać się przed kamerą. Wiem, że to jest praca, ale jakoś mnie to nie kręci, a poza tym znam swój PESEL i uważam, że średnio smacznym widokiem jest oglądanie gołego tyłka pięćdziesięcioparolatka. W "Informacji zwrotnej" była taka scena zbliżenia z moją serialową żoną. Scena, która nie dawała mi spać po nocach.

W takim razie dobrze, że do serialu nie wszedł wątek kochanki Marcina Kani, bo wtedy scen intymnych byłoby dużo więcej.

- To prawda (śmiech). Scena, o której mówię, miała być kręcona pod koniec zdjęć. Oboje z Dominiką Bednarczyk, która grała Asię, żonę Kani, podświadomie odsuwaliśmy ją od siebie. No, ale w końcu było wiadomo, że musimy to zrobić. Zaczęliśmy z moją partnerką ustalać, jak to ma wyglądać. Bardzo uważnie słuchałem jej, do jakiego momentu możemy się posunąć, jaka jest granica, następnie powiedziałem, jak ja to widzę ze swojej perspektywy. Potem do naszej dwójki dołączył reżyser, któremu to przedstawiliśmy. Leszek powiedział, czego potrzebuje od tej sceny i zgodził się na naszą propozycję. I to by było na tyle. Wiadomo, że zawsze przy takich scenach dbamy o pewnego rodzaju intymność na planie, czyli jak najmniej osób jest w pomieszczeniu, w którym mamy grać, itp. I nagle dowiaduję, że na próbę ma przyjść tak zwany koordynator scen intymnych. Wytrąciło mnie to z równowagi. Jakaś obca osoba, której nie znam, z którą nigdy nie pracowałem? Po co? Co ona ma robić? Ustawiać nam pozycje seksualne?

Koordynator scen intymnych ma pilnować, żeby w trakcie kręcenia nie doszło do jakiś nadużyć na planie. Większość aktorów bardzo sobie chwali jego obecność.

- Tak, ale ja się spotkałem po raz pierwszy z taką funkcją i przy okazji dowiedziałem się, że teraz obecność koordynatora scen intymnych na planie filmowym czy serialowym jest obligatoryjna. Zdaję sobie sprawę, że w przeszłości wydarzyło się dużo bardzo złych rzeczy. Taki rodzaj opieki jest czasem potrzebny, zwłaszcza młodym osobom, które nie mają doświadczenia czy wewnętrznej siły, by w zdecydowany sposób postawić granice. Ale ja teraz mówię o mojej perspektywie. Ja uważałem, że nie potrzebuję pomocy takiej osoby. Pytałem Dominikę, czy ona potrzebuje, ale też powiedziała, że nie. Podobnie było z reżyserem. I nagle wszyscy jesteśmy zmuszani, żeby do naszej trójki, która już się umówiła, jak to ma wyglądać, doszła czwarta, obca osoba. Dla mnie to było bardzo niezręczne. Na szczęście wszystko się udało. Mogę tylko zdradzić, że odbyła się próba, która musiała się odbyć, bo to jest w umowach z aktorami. Koordynator scen intymnych był online, niczego nam nie ustawiał, chwilę porozmawialiśmy, usłyszał nasze wersje zdarzeń, pobłogosławił, że wszystko jest okej. I tyle w temacie. Moje obawy były przesadzone.

Wymieniłeś kilku reżyserów, u których zagrałeś trudne, emocjonalne role. Dlaczego tak jesteś obsadzany?

- Najwyraźniej mam jakąś dziwną, niezrozumiałą zupełnie moc czy umiejętność przyciągania trudnych tematów i znajdowania gdzieś w samym sobie doświadczeń czy wrażliwości, dzięki której te tematy jakoś korespondują z tym, co mam w głowie.

Czy te role coś w tobie zmieniają? Czegoś się dzięki nim dowiadujesz o sobie?

- Na pewno dają mi możliwość, żeby przerobić czy oswoić jakieś sprawy, które prywatnie mam pochowane gdzieś głęboko w sobie. Jestem tak skonstruowany, że nie pójdę z nimi do psychoanalityka. Nie mam nic przeciwko szukaniu pomocy u profesjonalistów, natomiast ja nie potrafię się na coś takiego zdecydować, choć pewnie parę razy w życiu by mi się to przydało. Po prostu nie umiałbym się otworzyć przed obcym człowiekiem, trochę tak jak z tym koordynatorem scen intymnych. Dlatego możliwość takiej autoterapii przy okazji kolejnych projektów filmowych bardzo mi pomaga.

- Muszę też koniecznie wspomnieć o moim nadwornym lekarzu, również psychoanalityku, czyli o Dr Misio - moim zespole. Niestety Dr Misio nie istniał w czasach "Domu złego". Pamiętam, że jak wtedy skończyły się zdjęcia, to nie wiedziałem, co zrobić ze swoimi emocjami, brakiem adrenaliny z planu filmowego. To jest ciężki stan. Budzisz się rano i zaczyna cię nosić po całym pokoju. Nie potrafisz sobie dać rady sam ze sobą. Dzisiaj takim lekarstwem po skończonych zdjęciach jest dla mnie praca z Dr Misio. Dlatego, kiedy rok temu skończyliśmy zdjęcia do "Informacji zwrotnej", od razu w swoim bardzo precyzyjnie prowadzonym kalendarzu miałem ustalone próby do nowej płyty "Chory na Polskę", potem studio nagraniowe, rejestracje itd. Wszystko po to, żeby przez kilka następnych miesięcy mieć zajętą głowę i po prostu zresetować te złe emocje Marcina Kani. Ale dopiero niedawno, jak przygotowywaliśmy się do premiery płyty, która miała miejsce 10 listopada, nagle sobie zdałem sprawę, że jak nad nią pracowaliśmy, to Marcin Kania przez cały czas był ze mną obecny. Podświadomie gdzieś czułem jego cień, oddech.

To akurat cię łączy z Marcinem Kanią. On był muzykiem rockowym, ty masz zespół, śpiewasz w nim i piszesz teksty.

- Marcin Kania kiedyś był gitarzystą rockowym w zespole Teatr Lalek, pisał największe przeboje tego zespołu i dziś doskonale żyje z tantiem. Dr Misio o takich tantiemach może tylko pomarzyć (śmiech). Ale myślę, że faktycznie kilka piosenek z tej ostatniej płyty "Chory na Polskę" spokojnie mógłby popełnić Marcin Kania. Dzisiaj rano słuchałem piosenki "Prawda", która zaczyna się: "Prawda - nie ma jej, prawda - nie okłamuj się". Potem poszedłem na pokaz "Informacji zwrotnej" i widzę plakat z Marcinem Kanią, a na nim napis: "Nie wierz nikomu, zwłaszcza sobie". Wtedy zacząłem się zastanawiać: "Zaraz, to kto napisał tę piosenkę - ja czy Marcin Kania?". Albo kolejny numer z mojej płyty pod tytułem "Moja wina". To piosenka o jakimś totalnym wszechogarniającym poczuciu winy, z którym się budzimy, z którym się kładziemy spać. A dla mnie Marcin Kania jest jednym wielkim poczuciem winy.

On ma powody, żeby mieć poczucie winy, choćby z powodu tego, że jest fatalnym ojcem. W tej kwestii bardzo się różnicie. Ty masz bardzo dobre relacje ze swoimi synami.

- Zgadza się, tutaj akurat nie mogłem czerpać z prywatnych doświadczeń z moimi synami. Są już dorośli, starszy Kuba ma 26 lat, Janek - 23. Wyprowadzili się z domu, kończą studia, ale często się spotykamy, rozmawiamy, jesteśmy ich powiernikami, doradcami. To są relacje, o które z moją żoną Agnieszką bardzo dbamy.

Z czego zatem korzystałeś, budując tę część życia Marcina Kani?

- Wsiadłem do wehikułu czasu i przeniosłem się do moich rodzinnych Strzelec Opolskich i do relacji z moim ojcem. On zostawił nas, kiedy miałem 14 lat, wyjechał gdzieś w świat w poszukiwaniu bogactwa. I nie było go w najważniejszych momentach w moim życiu - gdy zdawałem do liceum, na studia, gdy grałem przedstawienia dyplomowe, trafiłem do teatru. Pojawił się po dziesięciu latach, wcześniej napisał list do mojej mamy, zapytał, czy jest szansa, żeby wrócił, bo jednak ten podbój świata mu się nie udał. Mama zapytała mnie i mojego brata o zdanie, obaj powiedzieliśmy, że nie jest to dobry pomysł, ale decyzja należy do niej. Zgodziła się go przyjąć, ojciec nawet próbował coś naprawić między nami, ale to kompletnie nie wyszło. Z mojego punktu widzenia wrócił kompletnie obcy człowiek. Jeśli w pracy nad postacią Marcina Kani mogłem do czegoś sięgnąć, to właśnie do mojej relacji z ojcem, a właściwie ich braku. Zresztą ojciec niedługo po swoim powrocie zmarł. Wychowywała nas mama, dla mnie i mojego brata była najważniejszą osobą w życiu, naszą superbohaterką, której wszystko zawdzięczamy.

Na ostatniej płycie Dr Misio jest piosenka "Wbrew i wobec", którą poświęciłeś właśnie swojej mamie.

- To jest dla mnie najważniejszy numer na tej płycie, najbardziej intymny. Moja mama odeszła dwa lata temu. To był moment, kiedy zawalił mi się świat. Kiedy przeprowadziłem się do Warszawy, namówiłem mojego brata, który jest operatorem, żeby też się tutaj przeniósł, a potem sprowadziłem mamę. Byliśmy wszyscy blisko siebie. Mama mieszkała w Piasecznie, ja na wsi pod Warszawą, brat w Józefosławiu. Po odejściu mamy, tak bardzo mi jej brakowało, że często dzwoniłem na jej numer, żeby usłyszeć jej głos na sekretarce. Aż w końcu stało się to tak niebezpieczne, wręcz chorobliwe, że dotarło do mnie: "Jakubik, musisz się ogarnąć, po prostu przestać do niej dzwonić, usuń kontakt z telefonu". Zrobiłem tak i potem powstał tekst "Gdy podnoszę telefon i wybieram twój numer, to jakbym dźwigał nagle cały świat". W tej piosence chciałem jej podziękować za wszystko, co ona dla mnie zrobiła, że dzięki niej jestem tutaj i z tobą rozmawiam, opowiadamy sobie o filmach, serialach, różnych sukcesach mniejszych czy większych. Zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę wszystko, co robiłem, było po to, by zobaczyć w oczach mojej mamy dumę z synka. Radość. Żeby była szczęśliwa, widząc, że coś tam mi się udaje. Gdy jej zabrakło, to po co w ogóle to wszystko robić? Dla kogo?

Jest wiele innych osób, które cię podziwiają.

- Pewnie, że tak. Ale mama jest tylko jedna i to jej zawdzięczam wszystko. To ona sama nas wychowała, dała nam jakiś kręgosłup moralny, przekazała sensowne wartości, a przede wszystkim ciężko pracowała, żeby nas wykarmić, ubrać i dobrze wykształcić.

Twoja historia pokazuje, że tak naprawdę nie jesteśmy skazani na to, żeby powtarzać drogę naszych ojców. Sami pracujemy na swoje relacje i tłumaczenia w rodzaju "w życiu mi nie wyszło, bo miałem ciężkie dzieciństwo" to zwykłe wymówki.

- Wierzę, że los jest w naszych rękach i nie możemy zwalać tego na swoich rodziców, pochodzenie, jakieś DNA naszych ojców i matek. Najłatwiej jest znaleźć sobie tłumaczenie, że dotknęło nas jakieś przeznaczenie, fatum, geny. Ja przez to, że nie miałem relacji z ojcem, sam jako ojciec od początku byłem bardzo wyczulony na to, żeby nie popełniać jego błędów. I żeby moje relacje z dziećmi były jak najbardziej przyjacielskie, pełne miłości, żeby ich po prostu kochać i być blisko nich. To jest najważniejsza rzecz, w której powinienem się sprawdzić. Myślę, że dobre relacje z synami i to, że mi i mojej żonie Agnieszce udało się wychować ich na mądrych, uczciwych ludzi, to jeden z moich największych sukcesów. Może wręcz największy.

Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska

swiatseriali
Dowiedz się więcej na temat: Informacja zwrotna | Arkadiusz Jakubik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy