Karol Dziuba: Gwiazdor serialu "Dewajtis" ma słynnego teścia
W nowym serialu TVP1 "Deajtis", będącym adaptacją książki Marii Rodziewiczówny, Karol Dziuba wciela się w postać głównego bohatera, Marka Czertwana - i od pierwszych scen widać wyraźnie, że to rola jakby specjalnie dla niego pisana. Prywatnie jest mężem aktorki Mileny Suszyńskiej i zięciem aktora Zbigniewa Suszyńskiego.
Zdaje się, że nie miał pan większych trudności ze wcieleniem się w tego bohatera?
Karol Dziuba: - Rzeczywiście, od początku miałem wrażenie, że rozumiem tego człowieka. Łączy nas podobna wrażliwość, system wartości i sposób bycia - podobnie jak on jestem dość wstrzemięźliwy w słowach i gestach, lubię jasne, klarowne sytuacje, potrafię trzymać nerwy na wodzy.
- Oczywiście są też różnice. Przede wszystkim sam prywatnie nie jestem typem dominującego faceta, a Marek Czertwan to urodzony przywódca, gospodarz pełną gębą, który potrafi rządzić i ma posłuch pośród ludzi - i to już musiałem grać. Rzecz jasna, ważny tu jest również kontekst historyczny. Akcja naszego serialu toczy się w XIX wieku, na Żmudzi, w świecie, którego dziś nie ma i trzeba się było przenieść mentalnie w tamten czas.
Dotarliście z ekipą na Żmudź?
- Aż tak daleko nie. Najbliżej Litwy byliśmy na Suwalszczyźnie, zaczynaliśmy zdjęcia właśnie tam i z miejsca zakochałem się w tej okolicy. Przepiękne krajobrazy, przywodzące na myśl krainę hobbitów z "Władcy Pierścieni", mnóstwo ptactwa, czapli, bocianów, niekończące się połacie lasów, jezior i wszędzie cisza i święty spokój. Byłem w tych stronach pierwszy raz i pomyślałem sobie, że fajnie byłoby tu zamieszkać na stałe. - Wiesz, tu są działki do kupienia - dzwoniłem do żony (aktorka Milena Suszyńska - przyp. red.). - Co ty na to? Pomysł ten chodził po głowie nie tylko mnie, okazuje się, że niemal każdy z naszej ekipy myślał o tym samym, wszyscy byliśmy zauroczeni tymi plenerami.
Czy tam właśnie, na Suwalszczyźnie, rośnie tytułowy dąb Dewajtis?
- Otóż nie, po wielu rozważaniach produkcja wybrała drzewo w podwarszawskim Zalesiu i zdjęcia z nim były jedynymi realizowanymi na tyle blisko, że można było wrócić do domu. Zdjęcia bardzo istotne dla serialu, przepięknie kręcone, z dużym szacunkiem dla przyrody - tak, by samo drzewo nie ucierpiało. Scenarzyści nanieśli na pień dodatkową warstwę, na której umieszczono pamiątkowe tabliczki, figurki, emblematy i różne nacięcia naznaczające je, prawdziwa kora pozostała nietknięta. Bylibyśmy zresztą hipokrytami gdybyśmy, snując opowieść o miłości do ziemi, do natury, dopuszczali się aktów jej niszczenia. Podobnie rzecz się miała ze zwierzętami, których mnóstwo zagrało w serialu. Staraliśmy się czas nagrywania scen z nimi ograniczyć do minimum, w przerwach nasze konie, krówki, kurki i gąski odpoczywały w cieniu, były dobrze pojone, karmione, miały dużo spokoju. Twórcy zadbali o to we wszystkich lokacjach, gdzie serial powstawał.
Jakie to - poza Suwalszczyzną i Zalesiem - były miejsca?
- Serialowe Poświcie, czyli rezydencja Orwidów, zarządzana przez mojego bohatera po śmieci ojca (Mirosław Baka), "zagrał" pałac Glinków w Szczawinie koło Ostrołęki. Ciekawostką jest, że ojciec obecnej właścicielki, potomkini rodu, do którego ten obiekt należał od pokoleń, miał na imię właśnie Marek, na cześć Marka Czertwana, jako że jej babcia była wielką admiratorką twórczości Marii Rodziewiczówny. Sandwile, majątek matki Marka, zlokalizowany był w serialu w skansenie kurpiowskim w Nowogrodzie, a Skomonty, czyli śliczny dworek Czertwanów z aleją drzew - w Muzeum Wsi Kieleckiej w Tokarni. To ostatnie miejsce było mi dobrze znane z "Samych swoich", których kręciliśmy również tam. Tak się złożyło, że ostatni dzień w filmie zbiegał się z pierwszym dniem w serialu. Toteż prosto z Tokarni ruszyliśmy z kilkoma operatorami i oświetleniowcami do Suwałk, bo nie dość, że terminy obu produkcji się zazębiały, to jeszcze część ekipy pracowała w obu z nich.
Skoro o filmie mowa - jego tytuł brzmi "Sami swoi. Początek", wejdzie na ekrany kin lada dzień i będzie nawiązywał do znanego wszystkim kultowego tryptyku, w którym rolę Kargula zagrał niezapomniany Władysław Hańcza. Pewnie co rusz ktoś pana pyta, czy nie boi się pan konfrontacji z legendą, bo obecnie w rolę Kargula wciela się pan...?
- Owszem, pytają, a ja niezmiennie odpowiadam, że się nie boję, a nawet staram się o tym nie myśleć, z tej prostej przyczyny, że nie mam na to żadnego wpływu. Ani ja, ani Adaś (Adam Bobik), który grając Pawlaka musi się mierzyć z legendą Władysława Kowalskiego. Obaj skupialiśmy się przede wszystkim na tym, by swoje zadanie wykonać jak najlepiej. Mam świadomość, że odbiór naszych postaci będzie różny, jednym się spodobają, inni będą krytyczni, zobaczymy. Mam wrażenie, że wiele osób myśli, że nasz film to remake tej opowieści, tymczasem my robimy prequel, czyli coś, co było przedtem, nim poznaliśmy bohaterów i właściwie cała seria powinna się zacząć od tej historii. Tyle, że w czasach komuny nie było na to szans, ze względu na "poprawność polityczną". Autorem scenariusza wszystkich części sagi rodzin Kargula i Pawlaka - i tych trzech osławionych dotąd, i naszej, czwartej w kolejności powstawania, a pierwszej chronologicznie, jest Andrzej Mularczyk, pomysłodawca i twórca tych postaci - i myślę, że jego osoba najlepiej legitymizuje zasadność i sens powstania nowej, uzupełniającej odsłony.
Jaki czas obejmuje akcja filmu?
- Rzecz dzieje się od 1905 roku, Kargul z Pawlakiem są dziećmi z podstawówki, a my z Adasiem wchodzimy do gry, kiedy obaj mają po 16 lat i uosabiamy ich do 40-stki. Z punktu widzenia aktorskiego to niezmiernie ciekawe, by zagrać bohatera na przestrzeni kilkudziesięciu lat - od nastolatka do dojrzałego człowieka. No i to przeniesienie w czasie o ponad wiek wstecz, w realia "zabitej dechami", kresowej wsi - stanowiło wielką, wspaniałą przygodę i choćby dlatego warto było wziąć udział w tym przedsięwzięciu.
Zdaje się, że specjalizuje się pan w produkcjach kostiumowych - "Dewajtis", "Sami swoi. Początek" - to pozycje, w których gra pan główne role. Ale wcześniej był pan i w "Czasie honoru" i w "Bodo", w "Stuleciu Winnych", w "Koronie Królów. Jagiellonowie"...
- Mam to szczęście i przyjemność, że los sprawił, że biorę udział w tego typu przedsięwzięciach. Każdy aktor marzy o kostiumie. Zwłaszcza gdy projektuje go pani Elżbieta Radke, która potrafi wyczarować cuda, jak np. w "Dewajtisie". W poprzednich tytułach, tj. w "Czasie honoru" czy "Bodo" grałem ledwie epizody, w kolejnych zaś mogłem już bardziej się wykazać. Swoją drogą to właśnie w "Czasie honoru" miał miejsce mój pierwszy w życiu dzień zdjęciowy, tak że od kostiumu właśnie zaczęła się moja, nazwijmy to, filmowa kariera...
Wyróżnia się pan wśród aktorów szczególną nieśmiałością i ... wzrostem!
- Wydaje mi się, że nieśmiałość to częsta przypadłość wśród aktorów. Uprawianie tego zawodu polega na chowaniu się za postacią, co tę nieśmiałość doskonale maskuje. Natomiast jeśli chodzi o świat showbiznesu - eventy, przyjęcia, wywiady - to faktycznie wciąż uczę się odnajdywać w tym, choć nie jest to do końca moja bajka. Najważniejsze jest dla mnie pracować, poszukiwać nowych wyzwań i to się dla mnie liczy. No a wzrost - no cóż, charakterystyczna rzecz, która może w zawodzie i dużo dać, i dużo zabrać. Jak kończyłem szkołę, to byłem jakby zawieszony między warunkami - z jednej strony masywna postura, z drugiej młodociany wygląd i psychika. Na ojców byłem za młody, na wyrośniętych gimnazjalistów za stary, zdawało się, że nie ma dla mnie ról. I wtedy objawiła się znów mądrość mojej żony, która mówiła mi: "Poczekaj parę lat, dogonisz warunki". I chyba miała rację.
Tworzycie państwo prawdziwy aktorski klan - aktorem jest pan, pańska żona Milena, a także teść Zbigniew Suszyński, znany m.in. z serialu "Klan"...
- Tak wyszło. Ja sam nie posiadam aktorskich korzeni, ale od paru lat mam szczęście przynależeć i współtworzyć nasz zgrany team. Wspieramy się i wymieniamy doświadczeniami. Mój teść jest przede wszystkim królem głosu, ma na koncie wiele kultowych ról dubbingowych, pracuje jako reżyser dubbingu. Kiedy tylko jest taka potrzeba, służy nam pomocą, również zawodową. Z Mileną w domu też dużo rozmawiamy o pracy. Poznaliśmy się na studiach w Akademii Teatralnej, później ona uczyła na tej uczelni, została asystentką profesora Andrzeja Domalika, zrobiła doktorat. Ma naprawdę dużą intuicję i kreatywność artystyczną. Chętnie korzystam z jej wiedzy i wskazówek i staram się rewanżować tym samym.
To pewnie państwa syn Gustaw (5 l.) też wyrośnie na aktora?
- Niewykluczone, wzorem mamy, taty i dziadka...? Ma również wspaniałą babcię, mamę Mileny, która jest pedagogiem. Na razie nasz Gucio jest małym, wesołym szkrabem i zobaczymy, jaką kiedyś pójdzie drogą. Na pewno zawsze będzie mógł liczyć na naszą miłość i wsparcie, cokolwiek wybierze i w jakim kierunku będzie chciał się rozwijać.
Pan, poza aktorstwem, interesuje się też wieloma rzeczami...?
- To prawda, mam wiele pasji. Jedną z nich jest fotografia. Najwięcej zdjęć robię naszemu synowi, ale nie ma ich w internecie, chronimy jego wizerunek, często fotografuję żonę i innych bliskich. Aparat zabieram także na plan zdjęciowy i uwieczniam pracę moich kolegów i koleżanek, choć przyznam, że np. w "Dewajtisie" nie było ku temu okazji, bo grałem praktycznie w każdej scenie, tak że tym razem tę przyjemność musiałem sobie odpuścić.
- Interesuję też muzyką. Chodziłem do szkoły muzycznej, gram na pianinie i gitarze, umiejętność tę wykorzystywałem już w pracy teatralnej, przed kamerą się jeszcze nie zdarzyło.
- Ważny jest dla mnie też sport, aktywność fizyczna. Mam uprawnienia ratownika wodnego WOPR, jako młody chłopak odbyłem staż morski na plaży w Międzywodziu, fajnie wspominam. No a skoro o morzu mowa, to pasjonują nas, mnie i Milenę, podróże. Na razie, głównie z braku czasu, nie udało nam się zrealizować większości wojażowych planów i pomysłów, mam nadzieję, że w przyszłości to nadrobimy.
- Generalnie, gdybym miał tu powiedzieć, co mnie najbardziej zajmuje w życiu, to z pewnością na pierwszym miejscu byłaby to rodzina. Moja rodzina. Wokół niej kręci się moje całe życie i niczego bardziej nie pragnę jak świętego spokoju w jej otoczeniu, w powolnym biegu naszych i tylko naszych powszednich wydarzeń i spraw. Parafrazując słowa Cilliana Murphy'ego ("Oppenheimer"), który powiedział, że jego życie jest totalnie nudne, przez co fascynujące, muszę przyznać, że tak naprawdę jestem zwyczajnym, nudnym domatorem - i to jest super!
Jolanta Majewska-Machaj