Trzeba się zatrzymać
Hanna Śleszyńska podbiła serca widzów rolami kobiet pełnych temperamentu, z charakterem, oryginalnych i zabawnych. Nie musi grać głównej bohaterki, żeby skupić na sobie naszą uwagę. Czy można przeoczyć siostrę Basen albo Auguścikową?
W kilku słowach: Aktorka dba o formę. Latem pływa, jesienia i zimą czasem zagląda na siłownię. Ma też działkę. - Sadzę sobie różne rośliny, patrzę, jak rosną, a nigdy nawet nie pomyślałam, że kiedyś będę chodziła z łopatką i kopała! - mówi. Żartuje, że działka zastępuje jej spa. To miejsce, w którym można odpocząć, zrelaksować się i wyciszyć. Trudno tylko doskonalić w ogrodzie sylwetkę, bo gdy znajomi wpadają z wizytą, jest okazja do przygotowania czegoś smakowitego na grillu...
Co za magia tkwi w harleyach, że one panią tak porwały?
– Może wiatr we włosach? (śmiech). Raczej nie, bo mam kask... Tak naprawdę motor, a konkretnie harley V-Rod Muscle, najpierw porwał mojego Jacka. A Jacek zaraził się tą pasją od kolegi. Specyficzny warkot silnika, skóra, cały ten ekwipunek motocyklisty – to kręci. I jeszcze poczucie, że – niezależnie od wieku – jest się młodym... Facet może mieć siwe włosy, a zakłada tę skórę i zasuwa. Wydaje się, że mężczyzna na motorze jest silny, charakterny... Niestety, ja sama nie prowadzę motoru. Nie mogę więc uchodzić za specjalistkę. Taka ze mnie początkująca pasażerka.
Ale przecież ma pani za sobą wyprawę na harleyu do Norwegii.
– Wymarzyliśmy ją sobie. Jacek przez wiele lat był łyżwiarzem rewii „Holiday on Ice”, jeździł dużo po świecie, ale w Norwegii nie był. Ja też nie bardzo znałam Skandynawię. Tuż po ubiegłorocznym festiwalu w Międzyzdrojach wyprawiliśmy się do Kopenhagi, a stamtąd promem do Oslo, potem już na motorze do Bergen. Norwegia to piękny i przyjazny kraj dla motocyklistów. W Oslo na jednej ulicy parkuje ze sto różnych motorów, także harleyów. Wszyscy chodzą i je podziwiają. Wiele kobiet jeździ tam na motorach...
A Pani się nie boi?
- Tylko raz, gdy jechaliśmy przez 20-kilometrowy most, który łączy Kopenhagę z Malmö, zaczęło padać, zerwał się taki wicher, że myślałam, że wiatr mi wyrwie głowę razem z kaskiem i rzuci w morze.
Obawiam się, że zwłaszcza na długich trasach nie jest zbyt komfortowo. Pani to wytrzymuje?
- Na początku już po stu kilometrach bolą mięśnie, człowiek klnie, ale przecież jedzie dalej.... Staramy się, żeby te trasy nie były zbyt długie. W tym roku planujemy wyprawę na południe Francji, żeby zobaczyć Prowansję. Musimy posiedzieć nad mapą. Ale ze mną trudno cokolwiek planować, bo jestem związana terminami koncertów. Z kabaretem i teatrem gramy w tylu miejscach! Nieraz aż żal, bo gdzieś wpadamy, gramy i od razu jazda z powrotem. Kiedyś trafiłam na przykład do Zaborka koło Janowa Podlaskiego. Stary dworek, wiatrak, plebania. Taki skansen-hotel. Siedzieliśmy na werandzie, zajadaliśmy chleb ze smalcem i kiszone ogórki. Czuliśmy się, jakby czas się cofnął. Cudne miejsce.
Tymi podróżami nadrabia pani zaległości z przeszłości, bo kiedyś za granicę tak się nie wyjeżdżało...
- Wcześniej były tylko strzały typu Czechosłowacja albo NRD. Zaczęłam podróżować w 89. roku. Nagle świat mi się otworzył. Wyjechałam do Stanów z Kabaretem Olgi Lipińskiej. Z kabaretem "Tercet czyli kwartet" i Wojtkiem Młynarskim byliśmy w Kanadzie. Potem ze Zbyszkiem Górnym i piosenką biesiadną polecieliśmy do Australii. Dużo też jeździliśmy z Piotrkiem (Gąsowskim - red.). Objechaliśmy kawałek Europy, byliśmy w Stanach u mojej przyjaciółki, u brata Piotrka w Kalifornii. W Las Vegas byłam na koncercie Lizy Minnelli, wtedy jeszcze w świetnej formie...
Nie było kłopotu, żeby dostać się na ten koncert?
- Na lotnisku w Vegas zobaczyliśmy plakaty. Natychmiast do kasy. Biletów nie ma. Piotrek jednak jakoś je wyprosił. 80 dolarów to była dla nas kupa kasy, ale przecież nie co dzień ogląda się Lizę!
Za granicą starała się pani oglądać słynne produkcje
- W Nowym Jorku widziałam musical "Chicago". Miejsca mieliśmy stojące. Wpadliśmy do teatru tuż po wielkiej ulewie, ja w kompletnie mokrej sukience stanęłam gdzieś pod nawiewem klimatyzacji. Myślałam, że dostanę anginy, ale nic mi nie było. Nie wiedziałam wtedy, że wkrótce sama będę grać w "Chicago" w warszawskim Teatrze Komedia. Nie wiedziałam też, że za parę lat w "Capitolu" zagram Judy Garland, matkę Lizy.
Pani jest odrobinę do niej podobna...
- Ludzie tak mówią... Ona była moją idolką już w czasach liceum. Jak zobaczyłam "Kabaret", jak usłyszałam "Mein Herr", po prostu oszalałam. Ta jej energia, temperament! To było moje epokowe odkrycie. Byłam pod takim wrażeniem, że do ślubu z Wojtkiem (aktor Wojciech Magnuski, red.) poszłam z dziko czerwonymi paznokciami, ustami pomalowanymi na czerwono, miałam sukienkę w zielono-oliwkowe pasy, a na głowie czerwony toczek. Jak Liza. Śpiewam czasem na koncertach "Mein Herr", ta piosenka zawsze robi wrażenie.
Właśnie Liza sprawiła, że postanowiła pani zdawać do szkoły teatralnej?
- Aktorką chciałam być od dziecka. Oglądałam wszystkie poniedziałkowe Teatry Telewizji. Wielkie wrażenie robił na mnie Kabaret Olgi Lipińskiej. Tuż przed maturą, a mieszkałam z rodzicami i bratem w małym mieszkaniu na Mokotowie, żeby się odizolować, często uczyłam się albo pisałam wypracowania na sankach, które stały w łazience. Bo łazienka akurat była spora. W telewizji leciał Kabaret Olgi Lipińskiej i co chwilę wypadałam, żeby posłuchać piosenek. Miałam wielkie szczęście, że moim pierwszym dyrektorem po studiach w 82. roku była w Teatrze Komedia właśnie Olga Lipińska. Potem grałam w wielu Teatrach TV w jej reżyserii. Byłam jej aktorką, co bardzo sobie cenię, bo Olga "myśli" swoimi aktorami.
Widziałam, jak pracuje. Ona to potrafi trzymać dyscyplinę! Chyba nie było łatwo?
- Pewnie, że nie. Nieraz huknęła. Nie znosi chałtur, zawsze miała pretensje, jak nie mogłam być na próbie... Jest perfekcjonistką. Nieraz powtarzaliśmy ujęcie kilkadziesiąt razy! Byłam w Kabarecie Olgi Lipińskiej przez 15 lat. Wiele się nauczyłam: podejścia do piosenki, gry aktorskiej i do pracy w ogóle.
Olga Lipińska jest pani autorytetem?
- Wielkim. Po premierze "Judy Garland" pół godziny gadałyśmy przez telefon. Dostałam kilka cennych uwag. Mam szczęście do dobrych ludzi i dobrych nauczycieli. Zaliczam do nich Adama Hanuszkiewicza i Izabellę Cywińską, Janusza Majewskiego, Wojtka Młynarskiego i Andrzeja Strzeleckiego...
Nie wspomina pani o Krzysztofie Jaroszyńskim, twórcy "Daleko od noszy"? Siostra Basen i reszta ekipy niezmiennie cudownie "gotuje" widzów...
- Oczwiście! To jego genialne poczucie humoru jak u Monty Pythona! Te szalone skojarzenia, wielopiętrowość dowcipu! Wiem, że niektórzy tego nie tolerują, ale są widzowie, którzy wsłuchują się w każde słowo! A my na planie pękamy ze śmiechu. Mistrzem w rozśmieszaniu ekipy jest Paweł Wawrzecki. On jako Kidler odkrył kiedyś swoją pasję - naśladował ptaki. Jakie odgłosy z siebie wydawał, tu i ówdzie kamuflując śmieszne wulgaryzmy. Trudno było grać.
Ma pani wiele szczęścia, bo niemal wszystkie przedsięwzięcia artystyczne, za które się pani bierze, trwają po parę lat. Jest Pani długodystansowcem.
- W "Daleko od noszy" jestem już 10 lat. W "Rodzinie zastępczej" i Teatrze Komedia pracowałam po 7 lat, a jak weszłam w "Kram z piosenkami", to grałam 350 razy! W Teatrze Nowym byłam 5 lat. To był dla mnie ciężki okres. Mój starszy syn Mikołaj ucierpiał na tym, bo ciągle podrzucałam go rodzicom. Mam wyrzuty sumienia. Nie wiem, czy człowiek może spłacić rodzinie ten rodzaj nieobecności. Tak mi żal, że życia zawodowego z prywatnym nie da się sensownie pogodzić.
Gorzej, gdyby była pani niepracującą, ale sfrustrowaną matką.
- Tak się usprawiedliwiam. Gdy synowie oddadzą się swoim pasjom, wtedy mnie zrozumieją.
Cofnęła by pani czas?
- Trudno powiedzieć. Na pewno chciałabym być stuprocentową matką, która ma czas i cierpliwość dla dzieci.
We wszystkim, o czym pani mówi, jest tyle pasji.
- Wydaje mi się, że żyję z pasją. W szkole teatralnej zawsze straszono nas, że przychodzi taki trudny czas dla aktorki, kiedy nie może zagrać już młodej, ale jeszcze nie może brać ról starszych kobiet. Może dla aktorki charakterystycznej to mniej bolesne? Myślę sobie, że trzeba się trzymać, dbać o kondycję. Czy ktoś zastanawia się, ile lat ma Tina Turner w tym szalonym mini? Tak samo Ulka Dudziak, która ma taką ekspresję, że nie ma znaczenia, czy ma dziesięć lat więcej, czy mniej. Czy ktoś wypomina wiek Krystynie Jandzie albo Maryli Rodowicz? To nie jest sprawa ubioru ani botoksu, ani operacji plastycznych. To jest sprawa pracowania nad sobą w środku. Pogodzenia się z upływem czasu. Rozbawił mnie kiedyś Krzesimir Dębski, mówiąc, że to nie sztuka być młodym, to każdy potrafi. Sztuką jest być świetnie starym... Więc otaczam się sympatycznymi ludźmi w różnym wieku, zimą jeżdżę na nartach, latem na harleyu Jacka, staram się pracować jak najwięcej. I się nie dać.
Rozmawiała Bożena Chodyniecka.