Święty Polak, zły Niemiec
Piotr Adamczyk - znakomity aktor filmowy, teatralny i telewizyjny. Wzruszył rolą Chopina, rozkochał nas w sobie jako Karol Wojtyła i przestraszył jako gestapowiec Reiner. Teraz serdecznie dziękuje za Telekamerę, którą dostał dzięki sympatii widzów.
Spotykamy się restauracji Stary Dom, która jest oczkiem w głowie pana Piotra. Wspaniałe, stylowe meble, zaciszne wnętrza i czarno- białe fotografie przywodzą na myśl klimat przedwojennej stolicy. To tu, w Warszawie, tegoroczny laureat Telekamery "Tele Tygodnia" czuje się najlepiej, choć jak mówi - uwielbia w celach zawodowych zwiedzać świat.
Jak się czuje ktoś, kto właśnie zdobył Telekamerę "Tele Tygodnia"?
- Szczęśliwie. Powiem szczerze, zaskoczony byłem już samą nominacją, zostałem bowiem nominowany za mało sympatyczną rolę szefa gestapo Larsa Reinera w serialu "Czas honoru". Mam więc pewność, że widzowie, głosując na mnie, nie kierowali się względami sympatii do postaci. Tym bardziej cenię sobie państwa głosy!
Tego wieczoru nie było pana z nami...
- Otóż właśnie. Bardzo żałuję, że nie mogłem odebrać statuetki osobiście, ani że nie dane mi było ucieszyć się z niej na miejscu, w Teatrze Polskim. Moja radość zaczęła się w chwili, gdy przyszedł pierwszy SMS z gratulacjami. Dołączyły do niego następne, i następne. Ba, nadal je otrzymuję. Jest ich już tyle, że trudno oprzeć się wrażeniu, iż uroczystość oglądają wszyscy, którzy mają telewizor. A popularność tej nagrody świadczy o jej randze.
To już druga Telekamera w pana dorobku. Pierwszą odebrał pan w 2006 roku.
- I wtedy także nie uniknąłem zaskoczenia. Nagroda należy się bowiem aktorom telewizyjnym, ja zaś nie grałem w żadnym serialu ani filmie telewizyjnym w tamtym czasie. Widzowie przyznali mi statuetkę za rolę Ojca Świętego w obrazie, który u państwa w domach gościł w zaledwie dwa wieczory.
Z jednej strony na półce statuetka za rolę człowieka niesłychanie pozytywnego - Karola Wojtyły, z drugiej - za czarny charakter, szefa gestapo...
- Mam głęboką nadzieję, że dwie Telekamery na jednej półce się nie pogryzą. Mówiąc jednak poważnie: takie skrajności zawsze mnie cieszyły. Werdykt widzów sprawił, że moja radość rośnie. Bo to jest wielkie spełnienie dla aktora, gdy ma szansę wykazać się w tak ekstremalnie niepodobnych do siebie rolach.
- Nie lubię określać roli w "Czasie honoru" mianem czarnego charakteru. Aktor, mierząc się z postacią, stara się jej bronić, jakakolwiek by była. Podobnie jak każdy człowiek nie myśli o sobie, że jest zły, choć bywa, że tak właśnie może być oceniony przez innych. Żałuję, że sam "Czas honoru" nie dostał statuetki. To wyjątkowy serial, świetnie zrealizowany i ogromnie wciągający. Byłem jego wiernym fanem, gdy pokazywano pierwszą część. Propozycja wzięcia udziału w kolejnych bardzo mnie ucieszyła.
Warto zatrzymać się nad losami bohaterów, ponieważ...?
- Ja tę produkcję doceniam także z tego powodu, że mimo budżetu zbliżonego do tego, jaki mają inne seriale, firmie Akson Studio udało się utrzymać niesamowity poziom. Historia wciąga, w ostatnich minutach każdego odcinka akcja zawiązuje się w tak atrakcyjny sposób, że już chcemy oglądać następny. Wszystko to zasługa scenarzystów: Ewy Wencel i Jarosława Sokoła, którym, gdybym tylko miał możliwość stanąć na scenie Teatru Polskiego, bardzo bym podziękował. Oni to "napisali" postać z krwi i kości, którą z tak wielką przyjemnością gram.
Będzie ciąg dalszy?
- Oczywiście! Lars przeżył ostatnie wydarzenia. Jest to więc rola, z którą tak szybko się nie rozstanę i mam nadzieję, że widzowie są z tego powodu radzi. Przecież bez antagonisty nie byłoby suspensu, którego potrzebuje każda ciekawa opowieść. Pamiętajmy, że ostatnia seria zakończyła się poświęceniem dla sprawy pięknej przyjaciółki Larsa. Mimo uczucia, jakim ją darzył, posłał ją na pewną śmierć: po to tylko, by pozbyć się konkurentów i dokonać zemsty. Przysporzył się tym polskiemu podziemiu, zamach udał się dzięki jego intrygom.
Co zdobywcę Telekamery najbardziej cieszy w zawodzie aktora ?
- Moment, kiedy oglądam wspólnie z widzami film, spotykam się z nimi w teatrze lub zostaję na ulicy obdarzony przez nich uśmiechem czy rozmową. Myśląc o aktorstwie, myślę o przedziwnej, odwiecznej umowie między aktorami i widzami. Ludzie przychodzą nas oglądać i wierzą w świat, który dla nich za pomocą kilku słów czy gestów stwarzamy.
- Teraz coraz efektowniej dajemy się oszukiwać, coraz głębiej wchodzimy w wyimaginowane rzeczywistości, ale wszystko jest oparte na jednej prostej zasadzie: widz pragnie zapomnieć, pobyć w bajce, którą opowiadamy, chce poznawać, podglądać, doświadczać naszych emocji.
- I my, aktorzy, mamy za zadanie nie przeszkadzać mu w tej podróży w wyobraźni, być jego przewodnikami. Zabrzmi to może górnolotnie, ale ja wierzę, że zawód aktora bywa piękny przez to, że z jednej strony możemy pomóc widzowi odbyć tę podróż, z drugiej zaś wyjaśnić mu człowieka, i to takiego, z którym pewnie nigdy sam by się nie zaprzyjaźnił. Możemy pomóc mu poznać cudze postawy moralne. My przecież kochamy oceniać, szufladkować - ten jest miły, ten niemiły, o tym słyszeliśmy, że coś zrobił. Bywamy nietolerancyjni.
- Aktor ma szansę pokazać takiego człowieka z jego kompleksami, strachem, z całą jego wielowymiarowością w chwili samotności. To aktor może przekazać, co mu w duszy gra. I właśnie dlatego nasz zawód jest tak odpowiedzialny - bohaterów powinniśmy malować jak najgłębiej, najwrażliwiej, by nigdy nie byli postaciami czarnymi lub białymi. Nasz zawód nie jest jedynie zawodem komediantów, którzy chcą, by ich oklaskiwano i podziwiano.
Co dalej?
- Jak na aktora popularnego przystało, jestem szalenie zajęty. Rozpocząłem przygodę z serialem "Przepis na życie". Dzięki dowcipnej konwencji, przekonamy się, ile absurdalnych i śmiesznych sytuacji może przynosić życie codzienne. Mój Andrzej, mąż Anny, tytułowego przepisu nie posiada.
- To raczej facet, który daje się powodować okolicznościami. Jego nieporadność ogromnie śmieszy, choć samo postępowanie nie wzbudzi zachwytu. Na planie zebrało się ciekawe towarzystwo: Magdalena Kumorek, Maja Ostaszewska, Edyta Olszówka, Borys Szyc i wielu innych cenionych aktorów. Po raz trzeci zagram też Karola - tym razem Lotaryńskiego.
Lubi pan podróżować w celach zawodowych?
- Tak, bo zupełnie inaczej zwiedza się świat. Kiedy kręciłem w Portugalii film "Secunda vida", mogłem przyjrzeć się pracy portugalskich ekip. Mieszkałem i pracowałem w Lizbonie: to daje całkiem inną perspektywę. Teraz włoska ekipa będzie realizować "Odsiecz Wiedeńską" w Rumunii.
- Mówiłem już o tym nie raz, ale powtórzę: żałuję, że Polska nadal nie ma takiej ustawy, która zachęcałaby zagranicznych producentów do robienia filmów u nas. Języki przecież znamy, a i warunki mamy wyśmienite. Brakuje tylko zachęty w postaci konkurencyjnych warunków.
- Raz jeszcze dziękuję czytelnikom za Telekamerę. Do zobaczenia!
Rozmawiał Maciej Misiorny