Historia dopiero się rozpoczyna...
Czaruje, uwodzi i ujmuje zachowaniem widzów nie tylko na srebrnym ekranie. Sprawdziliśmy to na własnej skórze podczas wyjątkowego spotkania w Londynie. Poza tym Nathan Fillion zdradził nam, co czeka Castle'a w kolejnym sezonie!
W finale 4. sezonu wybuchł romans pomiędzy Kate (Stana Katic) i Rickiem. Jak zmieni się ich sytuacja w kolejnej serii?
- Wreszcie będą razem. Muszę przyznać, że wcześniej byłem niemądry. Owszem, patrzyłem na tę parę z myślą, że powinni być ze sobą. My - twórcy i widzowie, wiemy o tym lepiej niż sami zainteresowani. Ale uważałem, że z chwilą, kiedy Castle i Beckett stworzą parę, będzie to dla nas koniec. Chemia między nimi zniknie i stracimy najwierniejszych widzów.
Dlaczego zmieniłeś zdanie?
- Długo dyskutowałem o tym z Andrew Marlowem, producentem wykonawczym serialu, który uświadomił mi, że się mylę. Powiedział, że to dopiero początek. Wreszcie zaczęła się ich historia. I patrząc na nich przez ten pryzmat, na te cztery długie lata, zachodzę w głowę: dlaczego zajęło im to tyle czasu? Przecież ta sytuacja nie zmieni fundamentalnie tego, kim są. Castle nadal będzie upierdliwy, a Beckett emocjonalnie niedostępna. Pojawi się sporo nowych problemów, bo nic nie jest przesądzone i rozwiązane. Bohaterowie zostaną postawieni przed wyzwaniami, których się nie spodziewają. Staną się jeszcze bardziej prawdziwi.
Czego możemy spodziewać się na początku 5. sezonu?
- Czegoś w rodzaju miesiąca miodowego. Oboje będą musieli zdecydować o tym, czy ujawnić swój związek, czy zachować wszystko w tajemnicy. Ale wątpię, by sielanka trwała długo.
Czy Twoja rola wymaga dużego wysiłku?
- Stwarzanie tej chemii na ekranie nie jest zbyt trudne, bo cała ciężka praca jest wykonywana zanim pojawię się w kadrze. Mamy fantastycznych scenarzystów, dzięki którym nie martwię się o to, jak wypadnie scena. Muszę stanąć w odpowiednim miejscu i zagrać (śmiech).
Niemożliwe...
- Oczywiście spoczywają na mnie pewne obowiązki, ale nie muszę odpowiadać za egzekwowanie ustaleń. Za to bardzo podoba mi się droga, jaką przeszliśmy od pierwszego sezonu. Świat przedstawiony w serialu jest na tyle rzeczywisty, że jestem w stanie go zaakceptować. Nie stosujemy tanich chwytów, np. okazuje się, że ktoś był martwy, a teraz żyje, bo to był tylko sen. Chociaż, ja ze zdziwioną miną pytałbym: - ale jak to? Satysfakcjonuje mnie wiarygodność "Castle'a". Oczywiście, robimy wiele rzeczy, które mijają się z rzeczywistością, np. oczekiwanie na wyniki badań DNA nie trwa jeden dzień, tak jak w serialu. Na szczęście widzowie są w stanie nam to wybaczyć.
Czy podrzucasz swoje pomysły scenarzystom?
- Nie, ale w trakcie kręcenia scen robię to notorycznie. Mam na myśli kwestie, żarty, reakcje, miny, czyli wszystko to, czego nie mogliśmy wcześniej przewidzieć. Rzeczy, które po prostu idealnie pasują w danym momencie. Przemycają je również inni: reżyser, operator. Molly Quinn ma więcej pomysłów niż niejeden dojrzały aktor. Seamus Dever sypie nimi, jak z rękawa. I tego w nim nie lubię, bo często jest bardziej zabawny niż ja (śmiech).
Na co zwracasz uwagę wcielając się w Ricka?
- Telewizja jest perfekcyjna, życie nie. Kiedy kręciliśmy odcinek pilotowy była taka scena, w której facet mierzy z broni do Ricka. On obraca go, wytrąca mu broń z ręki i łapie ją w powietrzu. Takich rzeczy nie robią wykwalifikowani żołnierze. Miałem problem z tym, jak idealnie to wyglądało. I wpadł mi do głowy pomysł. Dlatego Castle łapie broń, patrzy na nią i krzyczy uradowany: - Powiedz, że to widziałeś!
Rozmawiała K. Bednarska