"Better Call Saul": Więcej niż bon moty
Czy nowy serial twórcy "Breaking Bad" udźwignie kolosalny ciężar oczekiwań publiczności i krytyki? Spoiler alert - tak.
Na długo przed lutową premierą serialu "Better Call Saul" - show właśnie zadebiutował w amerykańskiej telewizji - stacja AMC oznajmiła, że zamówiła drugi sezon tej produkcji. To nie tylko votum zaufania dla Vince'a Gillgana, twórcy "Breaking Bad" i "Better Call Saul", ale także adekwatna recenzja tego, co szefowie stacji zobaczyli na ekranie, gdy Gilligan pokazał im efekty swojej wielomiesięcznej pracy.
"Better Call Saul" to zarówno prequel, jak i sequel "Breaking Bad". Oglądamy wydarzenia dziejące się przed i po historii, której centralną postacią był Walter White. Historii będącej kanwą arcydzieła wśród seriali, bo tylko tak należy opisywać "Breaking Bad".
Głównym bohaterem "Better Call Saul" został Saul Goodman (Bob Odenkirk), który w "Breaking Bad" odpowiadał za odpowiednią dawkę humoru. Śliski, cyniczny, po trosze żenujący, po trosze czarujący prawnik, który sypie bon motami jak z rękawa, stał się ulubieńcem nie tylko widzów, ale i twórców "Breaking Bad".
Gdy postanowiono uczynić Saula głównym bohaterem zupełnie nowej produkcji, rozważano różne formaty - według jednej z koncepcji Vince'a Gilligana i Petera Goulda (producenta "BB" i drugiego z twórców "BCS"), miała to być 30-minutowa komedia z elementami dramatu (w proporcjach 80 proc. komedii, 20 proc. dramatu). Tymczasem to, co ostatecznie oglądamy na ekranie, osadzone jest w formie 50-minutowego serialu dramatycznego, a więc dokładnie tej samej konwencji, którą zastosowano w "Breaking Bad". Startując w tej samej dyscyplinie, twórcy nie unikną porównań. Można powiedzieć, że wręcz nie mają wyjścia i muszą zaproponować coś równie dobrego.
Na potrzeby nowego show pogłębiono postać Saula Goodmana, który, jak się okazało, naprawdę nazywa się James McGill. Oczywiście, wciąż potrafi nas rozbawić ("To auto może być warte 500 dolarów tylko pod warunkiem, że siedzi w nim prostytutka za 300 zielonych"), ale przede wszystkim widzimy faceta, który sobie po prostu nie radzi. Jest adwokatem z urzędu zarabiającym ochłapy, jego biuro to żałosna klitka, brat stacza się coraz głębiej w otchłań choroby psychicznej, a bogatych klientów ani widu, ani słychu. Widzimy faceta na dnie łańcucha pokarmowego środowiska adwokatów, który ewidentnie nie potrafi pogodzić się z brakiem sukcesu.
W pierwszym odcinku udało się już delikatnie zarysować bohaterów drugoplanowych - z fantastycznym, zblazowanym Mikiem z "Breaking Bad", tutaj: jeszcze nie płatnym zabójcą, tylko... parkingowym - a znaczniej wyraźniejszą kreską nakreślić zręby intrygi.
Pierwsze dwie minuty produkcji to osobne, misternie utkane dzieło, które daje nam wgląd w przyszłość Saula po wydarzeniach z "Breaking Bad". W kolejnych minutach, poznając Jamesa McGilla, obserwujemy znakomite kadry, które są już znakiem rozpoznawczym Gilligana, oraz znajome krajobrazy Nowego Meksyku.
Twórcy nie mają oporów, by grać na sentymencie do "Breaking Bad", co rusz nawiązując do poprzedniej produkcji i przypominając kolejne drugoplanowe postacie. Zobaczymy, czy w kolejnych sezonach - chyba nie mamy wątpliwości, że będzie ich kilka - "Better Call Saul" wybije się na całkowitą autonomię, czy też zostanie młodszym bratem wielkiego sukcesu.
Saul pochwalił się kiedyś, że przekonał pewną kobietę, iż jest Kevinem Costnerem, ponieważ głęboko w to wierzył. Pora, by Saul przekonał teraz nas, że jest bohaterem równie fascynującym jak Walter White. Rozwinięcie opowieści o wzlocie i upadku Saula Goodmana już znamy. Wstęp i zakończenie to wciąż niezapisane strony.
Michał Michalak