Gwiazda zza oceanu
Podoba jej się sposób, w jaki pracuje się na polskich planach filmowych. Zna dobrze te amerykańskie i twierdzi, że u nas jest dużo fajniej. Teraz Liliana Głąbczyńska-Komorowska gra Bellę w „Blondynce”.
Na plan "Blondynki" przyleciała Pani z Montrealu. Decyzja zagrania w tym serialu okazała się słuszna?
- Ani przez moment jej nie żałowałam. Po pierwsze, urzekł mnie rewelacyjny scenariusz Andrzeja Mularczyka. Po drugie, postać Belli jest jedną z najciekawszych, jakie ostatnio grałam. Ta była gwiazda estrady, która zastygła w poprzedniej epoce i nie może odnaleźć się w nowej kapitalistycznej rzeczywistości, jest, jak mówi reżyser Mirek Gronowski, "prawdziwie urodziwa". Po trzecie, współpraca z Mirkiem i ekipą układała się znakomicie.
Za co można Bellę polubić?
- Za wiarę, że jej smutne życie może się odmienić. Nie bierze udziału w wyścigu szczurów, okazuje pewnego rodzaju naiwność, szuka miłości bezwarunkowej. Z dawnych, wspaniałych lat pozostały jej jedynie stare płyty, liczne nagrody i piękne kostiumy, a jedyną radością są psy, którymi się opiekuje.
W życiu zgasłej diwy ktoś się jednak pojawi...
- Zawsze wierzyła, że pozna kogoś, kto na nowo rozpali jej zmysły i powie, jaka jest piękna. Spotkanie po latach z pierwszą, największą miłością - Leo (Tomasz Lulek) sprawi, że ta rozchwiana emocjonalnie kobieta dostanie potężny zastrzyk od życia. Przejdzie wielką przemianę, zacznie inaczej patrzeć na świat. Jedynym zgrzytem będzie konflikt z Leo dotyczący psów. On będzie chciał się ich pozbyć, ona się na to nie zgodzi.
Od lat gra Pani w USA. Praca na planie "Blondynki" różni się od tamtejszych standardów?
- W sensie organizacyjnym to jak niebo i ziemia, dwa nieporównywalne światy! Amerykańskie gwiazdy mają specjalne przyczepy z wszelkimi wygodami, tak zwane campery. Do tego ochroniarze, prywatny make-up, kucharze, trenerzy. Czekając na ujęcie, rzadko wychodzą z czterech ścian przyczepy, przez co wytwarza się ogromny dystans między nimi a ekipą filmową i pozostałymi aktorami. W Polsce nic takiego nie ma miejsca.
To dobrze czy źle?
- Całe szczęście, że tu pracuje się inaczej. Jesteśmy ciągle razem, mamy okazję się poznać i zaprzyjaźnić. Żartujemy, jemy wspólne posiłki, spotykamy się po zdjęciach. Właśnie dlatego na planie "Blondynki" panowała przyjemna, rodzinna atmosfera.
Myślała Pani o powrocie do ojczyzny?
- Mój świat i rodzina jest za oceanem, gdzie mieszkam i pracuję od ponad 30 lat, ale serce będę mieć zawsze polskie. Dzięki temu, że jestem Polką żyjącą w Montrealu, mam dystans do tego, co robię. Lubię się śmiać, mało rzeczy mnie drażni. Cieszę się, że urodziłam się i wychowałam w Polsce, staram się często odwiedzać rodziców, przyjaciół. I widzę pozytywne zmiany! Ostatnio przemknęłam autostradą z Poznania do Warszawy w niecałe trzy godziny. Jeszcze kilka lat temu taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia!
KRAS