"Blondynka": Pani starosta z pomysłami
Postać Izabeli Rychter w „Blondynce” przypadła jej do gustu. To kobieta z temperamentem, lubiąca postawić na swoim. Czy jednak uda jej się podbić serce doktora Fusa?
Izabela Rychter już na stałe zagrzeje miejsce w Majakach. Ta charyzmatyczna i silna kobieta zamierza wprowadzić nowe porządki. Podobno zarówno w tym spokojnym miasteczku, jak też w domu oraz w sercu doktora Fusa?
- Jest starostą, która ma wprowadzić w mieście całkiem nowy ład. Lecz jej porządki nie zawsze spotykać się będą z entuzjazmem mieszkańców.
Jak by ją pani opisała?
- Jest władczą i silną kobietą, ale posiada też nieodparty urok osobisty.
Władcza i silna, z urokiem osobistym... Czyli dokładnie taka, jak Ewa Kasprzyk!
- Dziękuję (śmiech). Reżyserzy mnie taką widzą, a mówiąc z ręką na sercu, tego typu role nie przychodzą mi z trudem. Może mam cechy, które mi to ułatwiają? Niekoniecznie natomiast chciałabym zagrać osoby o skrajnie innym od mojego charakterze. Uważam, że mam szczęście, bo te role, które gram, są mocne i wyraziste.
Czy telewidzowie mogą spodziewać się jakiegoś wątku miłosnego w serialu z udziałem pani bohaterki?
- Jasiunia (Izabela Dąbrowska) może mieć powody do zazdrości (śmiech), bo Izabela to stara przyjaciółka doktora Fusa (Krzysztof Gosztyła). Moja bohaterka jest wdową, której mąż zginął na polowaniu. Próbuje uwodzić doktora, bywa u niego w domu częstym gościem, pragnie też podnieść jego pozycję społeczną. A czy coś z tego wyniknie, nie zdradzę!
Jak się pani pracowało na Podlasiu, z dala od warszawskich planów filmowych? Polubiła pani ten zakątek Polski?
- Bardzo. Supraśl jest przyjemną okolicą. Kręciliśmy latem, czułam klimat wakacji. Udało mi się obejrzeć pierwszy odcinek tego sezonu "Blondynki" i jestem bardzo zadowolona z efektów. Serial pokazuje prawdziwe problemy i ma wydźwięk społeczno-polityczny. To czysta przyjemność grać w takim projekcie.
Czy ta sielanka miała w sobie coś z powrotu do czasów dzieciństwa?
- Nie miałam, niestety, bajkowego dzieciństwa na łonie natury. Wychowałam się w Stargardzie Szczecińskim, więc dla mnie wieś jest czymś zupełnie nowym. Powiem więcej - nigdy mnie nawet nie korciło, żeby wyjechać z miasta czy przeprowadzić się na wieś. Jestem typowym miejskim szczurem.
I po uroczym wyjeździe do Supraśla nic się w tej kwestii nie zmieniło?
- Lubię mieć w zasięgu wszelkie dobra miejskie, a w pobliżu metro (śmiech). Nie wyobrażam sobie, że mogłabym nagle zaszyć się gdzieś na wsi, pielić i pracować na roli. To nie moja bajka. Zmieniło się to, że mam w tej chwili psa, Shakirę. I dużo czasu poświęcam na jej wychowanie. Na szczęście jest rozgarnięta, a przy tym łatwo przystosowuje się do każdych warunków, nawet teatralnych i telewizyjnych.
Czego mogłabym życzyć pani z okazji Nowego Roku?
- Na razie gram w "Przyjaciółkach". W styczniu mam premierę spektaklu "Kto się boi Virginii Wolf?" Edwarda Albee w Teatrze Polonia (reż. Jacek Poniedziałek, w obsadzie także Agnieszka Żulewska, Krzysztof Dracz i Piotr Stramowski). A co dalej? Mogłaby mi Pani życzyć spokoju, harmonii, ładu na świecie, który teraz daje nam powody do refleksji nad tym, co będzie z naszą demokracją. Chciałabym też pojechać do Indii i do Ameryki Południowej.
A co by pani chciała dostać pod choinkę?
- Dobrą książkę, która by mnie pochłonęła bez reszty! Żałuję, że kończę trzytomową serię szwedzkiego kryminału "Millenium" Stiega Larssona. Jestem zafascynowana stylem jego pisania i nieprawdopodobnymi zwrotami akcji. To lektura, przez którą zarywam noce, żeby się dowiedzieć, co dalej. Może przydałby mi się kolorowy album z fantastycznymi miejscami na świecie, do których mogłabym jeszcze pojechać.
Rozmawiała KATARZYNA CHUDZIK