Barwy szczęścia
Ocena
serialu
7,9
Dobry
Ocen: 20171
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Pamiętam tylko dobre rzeczy

Pogodna, życzliwa ludziom i światu, zapada widzom w pamięć także dzięki rolom drugoplanowym. Barbara Sołtysik zna od podszewki mnóstwo polskich seriali - od "Stawki większej niż życie", przez "Dom", po "Barwy szczęścia".

Barbara Sołtysik - urodzona w Wadowicach warszawska aktorka Teatru Współczesnego i Teatru Polskiego. Zagrała w ponad 50 filmach (m.in.: "Tato", "Chaos", "Stawiam na Tolka Banana") i takich popularnych serialach, jak m.in. "Stawka większa niż życie", "Dom" czy "Dziewczyna i chłopak". Obecnie w "Barwach szczęścia" wciela się w postać Wandy Jeleń. Jest również byłą żona Jana Englerta.

Spotykamy się w jej przytulnym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Gospodyni wita mnie serdecznie, niczym dobrą znajomą. Jej wspomnienia o życiu rodzinnym i pracy to kawał historii polskiego kina i teatru.

Reklama

Zagrała pani w ponad 50 filmach. Czy jest pani w stanie wyliczyć wszystkie swoje role?

- A skądże! W większości były to epizody, niewielkie rólki... Uzbierało się ich tak wiele, że samą mnie to dziwi. Najczęściej jestem kojarzona z serialem "Dom", w którym grałam Bawolikową. Byłam w nim od początku do końca.

"Dom" to dziś już legenda...

- Po mistrzowsku napisany przez Jerzego Janickiego i Andrzeja Mularczyka, do tego naprawdę rewelacyjnie zrobiony serial zajął ważne miejsce w historii polskiej kinematografii. Uczy i wzrusza kolejne już pokolenia. Niedawno na schodach ruchomych do metra młody chłopak przyglądał mi się przez chwilkę, po czym wykrzyknął: "Już wiem, pani jest z "Domu"! Ucieszyło mnie to niezmiernie.

Jak pani wspomina pracę na planie tego serialu?

- Z ogromnym sentymentem. Byliśmy jak rodzina, a kiedy spotkaliśmy się po niemal 20 latach, by kręcić kontynuację serialu, serdecznym powitaniom nie było końca. Druga część powstawała na Pradze, niedaleko Dworca Wileńskiego, gdzie usytuowano plan, chociaż w filmie to wciąż była ta sama Złota, którą wcześniej "grała" ulica Pańska, sąsiadująca niemal ze Złotą w centrum Warszawy. Wielu z aktorów przez ten czas niestety od nas odeszło.

- Podczas sceny pogrzebu Popiołka, jako że nie było już też wśród nas nieodżałowanej pamięci Wacława Kowalskiego, mowę wygłosił serialowy doktor Kazanecki, w którego wcielał się Tadeusz Janczar. Wiedzieliśmy wówczas, że sam jest ciężko chory, a na plan przyjechał prosto ze szpitala. Wszyscy płakali. W nie najlepszej formie był też Jan Łomnicki, toteż większość rzeczy w tej ostatnie fazie robił już za niego syn, Marcin, również reżyser.

Zmieniło się coś od tego czasu w sposobie pracy przy filmie?

- Zdecydowanie! Trudno uwierzyć, ale początkowo "Dom" był kręcony jedną, w porywach dwiema kamerami. A teraz na każdym planie jest skomplikowany sprzęt, komputery i wiele udogodnień, przez co pracuje się znacznie szybciej i efektywniej. Tylko jedno, w moim odczuciu, nie zmienia się - ludzie.

Debiutowała pani jeszcze na studiach.

- Tak, to była "Miłość dwudziestolatków" Andrzeja Wajdy, z Basią Kwiatkowską i Zbyszkiem Cybulskim. Wzięli nas tam, grupę pięciu osób ze szkoły teatralnej - Mariana Opanię, Jana Englerta, Jolę Wołłejko, Dudka Damięckiego i mnie, jak się okazało, bez zgody władz uczelni. Wszyscy trafiliśmy "na dywanik".

Pracę w teatrze rozpoczęła pani już po studiach. Startowała pani z najwyższej półki, bo taką opinią cieszył się Teatr Współczesny pod dyrekcją Erwina Axera. Jak pani się tam dostała?

- Przez koneksje rodzinne (śmiech). Kiedyś Axer, który prowadził z nami zajęcia, zapytał mnie, czy miałam rodzinę we Lwowie. Okazało się, że pamiętał stamtąd nasze dwie kuzynki, bo... kochał się w nich w młodości. Pięknie zachował się też wobec moich rodziców, zaprosił ich na moje pierwsze przedstawienie, po czym gościł w swoim gabinecie, gratulując im córki. Czy rozmawiali o kuzynkach - nie wiem...

Rodzice pochwalali pani wybór zawodu?

- Mama kibicowała mi od zawsze. Ojciec nie był zachwycony, marzył dla mnie o bardziej konkretnym fachu niż aktorstwo. Sam był lekarzem - chirurgiem, wieloletnim dyrektorem szpitala w Wadowicach.

Znał rodzinę Wojtyłów?

- Ojciec leczył ich, w tym małego Karola. A moje rodzeństwo - siostra, starsza ode mnie o 21 lat, i brat, o 19, pamiętali go jeszcze z czasów szkolnych. Ja również, po latach, chodziłam do tego samego co on przedszkola, gdzie niezmiennie dziećmi zajmowała się siostra Filotea, w tym samym liceum zdawałam maturę, na tej samej scenie, przedwojennego Sokoła, zamienionego potem w Dom Kultury w Wadowicach, stawiałam pierwsze kroki.

Kto mógł przypuszczać, kim będzie Karol...

- Tata zawsze powtarzał, że nasz Karol to człowiek niezwykłego formatu. Nie doczekał jego wyboru na Stolicę Piotrową, zmarł kilka lat wcześniej, ale papież o nim nie zapomniał. Podczas ostatniej wizyty w Wadowicach zwrócił się do lekarki z miejscowego szpitala, mojej szkolnej koleżanki, która niosła dary do ołtarza, z pytaniem: "A pamiętasz jeszcze doktora Sołtysika? To był taki dobry lekarz...".

Rozmawiała pani kiedyś z Papieżem?

- Nie, choć nadarzyła się ku temu okazja. Byłam na spotkaniu środowisk twórczych w kościele św. Krzyża w Warszawie i kiedy Ojciec Święty przechodził koło nas, to ja, pod naciskiem tłumu, przewróciłam się tuż przed nim. Pochylił się nade mną, dotknął mojego policzka, a mnie przyszła go głowy myśl, by szepnąć: "Jestem córką doktora Sołtysika", ale zabrakło mi odwagi. Za to później, podczas audiencji w Watykanie, powiedział mu o tym Jan Englert, przez którego papież przesłał mi poświęcony różaniec.

Z Janem Englertem poznaliście się państwo na studiach?

- Byliśmy na jednym roku PWST w Warszawie, przy czym Jan pełnił funkcję starosty. Może dlatego to jemu profesor Wyrzykowski, nasz wychowawca, zlecił pieczę nade mną: "Zajmij się tą Basią, ona jest taka nieśmiała" - powiedział.

No i się zajął, tak że wzięliście państwo ślub! Ponoć romantycznie, w tajemnicy. Czemu?

- Małżeństwa wśród studentów nie były wtedy dobrze widziane. Z czasem jednak tajemnica się skończyła. Potem na świat zaczęły przychodzić dzieci, najpierw syn, Tomasz, a potem bliźniaczki, Kasia i Małgosia.

Żadne z nich nie poszło w ślady rodziców i nie wybrało aktorstwa?

- Jakoś ich to nie pociągało. Pamiętam, że jak córki były jeszcze małe, to ja im prawie wszystkie ubrania szyłam, bo sklepy świeciły pustkami. Zapytane kiedyś w szkole o zawód mamusi, bez namysłu odpowiedziały: "Krawcowa"! Nie wiedzieć czemu, nie lubiły oglądać w telewizji ani mnie, ani taty.

Państwa małżeństwo przetrwało 33 lata. Nie ma pani żalu, że się rozpadło?

- Nie mam, naprawdę. Ja w ogóle, z zasady, nie chowam nigdy do nikogo urazy. Pamiętam tylko dobre rzeczy.

Nie bez powodu mówią o pani "święta z Wadowic"?

- To nie tak. Kiedyś mama Joasi Szczepkowskiej powiedziała mi: "Wiesz co? Ty masz w sobie coś ze świętości tych Wadowic!" - i to poszło w świat.

Przez kilka lat zajmowała się pani też reżyserią dubbingu. Jakie to były filmy?

- Głównie kreskówki, między innymi: "Scooby Doo", "Mała Syrenka", "Podróże Guliwera", "Mapeciątka", "Konik Garbusek", "Alf", "Pippi" i inne. Wszystkich nie pamiętam.

Przez ten czas doczekała się pani wnucząt. A babcia, która zna tyle bajek, to prawdziwy skarb!

- Tak myślę! Mam świetny kontakt z wnukami: 8-letnim Iwem oraz 5-letnią Hanią i 4-letnią Marysią, a kilka tygodni temu na świat przyszła moja najmłodsza wnuczka, do tego imienniczka, Basia!

To pani podpowiedź?

- To imię nosiła też moja mama i mama Englertowa, tak więc jest to tradycja. Ale nie moją rolą jest podejmowanie takich decyzji. Staram się nie wtrącać w życie moich dzieci.

W przeciwieństwie do Wandy, którą gra pani "Barwach szczęścia". Ona ma trudny charakter...

- Trudny? Mało powiedziane. To prawdziwa zmora (śmiech)! Dowiedziałam się, że rolę tę zawdzięczam innej roli, jednej z niewielu negatywnych w moim dorobku, kiedy to zagrałam w "Rzece kłamstwa" obłąkaną. Widać na tyle sugestywnie, że ktoś wyciągnął to po latach i uznał, że tu pasuję. Bardzo mnie to cieszy, bo rola Wandy, która potrafi zaleźć za skórę, jest dla mnie wyzwaniem.

Rozmawiała: Jolanta Majewska

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy