Ludzie szanują Stefana
Krzysztof Kiersznowski to ciepły facet o powierzchowności prawdziwego łotra. Stworzył kultowego Wąskiego w "Kilerze" i Nutę w "Vabanku". Aktor jednak szczególnie ukochał Stefana z "Barw szczęścia". Za co? Za jego gołębie serce.
Za chwilę miną cztery lata, odkąd grasz w "Barwach szczęścia". Popadłeś już w serialową rutynę?
- Absolutnie nie! Są dwie przyczyny, dlaczego uniknąłem zniechęcającej, przygnębiającej sztampy, nudnego automatyzmu. Po pierwsze, na planie "Barw szczęścia" nie jestem codziennie, co sprawia, że z radością wykonuję swoją pracę. Po drugie, obcuję z serdecznymi, życzliwymi ludźmi i mówię tu zarówno o aktorach, jak i profesjonalnej, zgranej ekipie.
I pewnie zaraz usłyszę o wspaniałej atmosferze na planie oraz że wszyscy rozumieją się bez słów?
Ale tak w istocie jest! Przykład? Niedawno w moim ponad dwudziestoletnim BMW zepsuły się wycieraczki. Siąpił deszcz, jechałem więc bardzo wolno i spóźniłem się ponad godzinę na zdjęcia. Reżyser ze zrozumieniem przyjął moje tłumaczenia, nikt nie miał do mnie pretensji. Po kilkunastu godzinach kończę pracę, podchodzę do auta i co widzę? Nowe i sprawne wycieraczki! Po prostu produkcja wyszła z założenia, że należy je naprawić nie pytając mnie o zgodę (śmiech).
To ma mnie przekonać, że ciągle czujesz się dobrze grając w jednym i tym samym serialu?
- Po drodze były inne seriale, jak choćby "Twarzą w twarz" czy "Blondynka", różnorodności mi zatem nie brakowało (śmiech). Jest jednak jeszcze jeden ważny powód, dlaczego rola w "Barwach szczęścia" daje mi satysfakcję. Strażak Stefan Górka, wzorowy mąż i kochający ojciec, to zupełnie inny typ bohatera niż ten, z którym zmagałem się do tej pory. Zanim pojawiłem się w "Barwach szczęścia", grałem zazwyczaj niezdarnych bandytów, mało rozgarniętych policjantów czy pijaczków, słowem - nieudaczników. A tu nagle wcielam się w postać o gołębim sercu! To ciekawa, dająca pole manewru odmiana. Poza tym, zmieniło się nastawienie widzów do mnie.
To znaczy?
- Nie słyszę już wulgarnych, chamskich odzywek, jakich dość często doświadczałem - choćby po premierze "Kilera". Szczerze mówiąc, nigdy nie wiedziałem, co mam w takich sytuacjach robić. Przeważnie ignorowałem tego typu zaczepki.
A teraz?
- Dziś na szczęście spotykam się z dowodami sympatii. Ostatnio w autobusie pewna starsza, elegancka pani chciała ustąpić mi miejsce. "Panie Górka, jest pan dla mnie wzorem prawdziwego mężczyzny. Ma pan w sobie tyle wdzięku i czułości! Niech pan z łaski swojej spocznie, pewnie pan zmęczony" - powiedziała, czym bardzo mnie urzekła.
A nie jesteś sfrustrowany, że obsadzano Cię głównie w rolach drugoplanowych?
- Zawsze powtarzam, że aktorstwo to wielka niewiadoma. W tym zawodzie o powodzeniu w dużej mierze decyduje przypadek, łut szczęścia. Dlatego cieszę się z każdej, nawet najmniejszej propozycji. Co oczywiście nie oznacza, że nie miałem wymarzonej roli, którą szczególnie chciałem zagrać. Niestety, jako aktor debiutowałem w okresie PRL i teraz wiek nie predysponuje mnie już, aby to pragnienie się ziściło.
Co to za rola?
- Nigdy wcześniej o tym nie mówiłem: jednego z żołnierzy wyklętych, majora Zygmunta Szendzielarza, czyli słynnego "Łupaszki". Akurat ten temat jest mi bardzo bliski, gdyż moja babcia, Maria Teresa, była łączniczką i przynosiła mu meldunki. Poza tym dziadek, Napoleon Gustaw, walczył w oddziale Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, a ojciec działał w dywersji w Warszawie. Od małego wychowywany byłem w duchu patriotycznym i pewnie dlatego nigdy nie zagrałem milicjanta, radzieckiego partyzanta ani żołnierza w mundurze Ludowego Wojska Polskiego. I jestem z tego niezmiernie dumny!
Rozmawiał: Artur Krasicki.