Jeden artysta w domu wystarczy
Zbigniew Buczkowski zagrał w ponad dwustu filmach! Największą popularność przyniosły mu seriale „Dom”, „Graczykowie” oraz „Święta wojna”. Obecnie oglądamy go w „Barwach szczęścia”. Aktor nagrał również swoją pierwszą płytę.
Podobno trochę się pan wzbraniał, kiedy zaproponowano panu nagranie płyty. Dlaczego?
– Wydawało mi się, że to nie najlepszy pomysł. Aktor powinien skupić się na swojej pracy. Zmieniłem zdanie, kiedy poznałem materiał. Piosenki dobrane były idealnie pod moje warunki głosowe. Na płycie jest trochę bluesa, rock’n’rolla i kilka spokojnych kawałków.
W piosence „Koło kina” przedstawione jest w pigułce pana życie.
– To zasługa Jacka Cygana. Zaproponował, żeby zamiast tradycyjnego śpiewania wykonać „parlando”, czyli piosenkę mówioną z muzyką w tle. Opowiadam m.in. o tym, jak żyło mi się na Czerniakowie, o statystowaniu w filmach oraz przypadkowym spotkaniu z Jacqueline Kennedy, której pomogłem w Warszawie uciec przed tłumem.
Fani kina rozpoznają też słynne „Si bon…” z komedii Janusza Kondratiuka „Dziewczyny do wzięcia”. Od tego wszystko się zaczęło…
– Widocznie tak musiało być. Mieszkałem naprzeciwko Wytwórni Filmów Fabularnych na Chełmskiej. Pierwszy raz poszedłem na plan w towarzystwie sąsiadki, jej syna i kilku kumpli. Miałem wówczas 10 lat. Dla chłopaków takich jak my, była to nie lada gratka. Mogliśmy zobaczyć z bliska, jak się kręci filmy. Załapałem się jako statysta. Miałem fory u pani Marii, która zajmowała się statystami. Od czasu do czasu wpadałem do niej, żeby pogadać, przynosiłem polne kwiaty i wiedziałem na bieżąco, kiedy będzie nowa produkcja. Sympatią darzył mnie również strażnik z wytwórni. Co tydzień przemycał mnie na zamknięty pokaz filmów. Jednego razu kupiłem mu paczkę „Rarytasów”. To nie to, co „Sporty”, które palił. Mocno wtedy zapunktowałem. Kiedy kręcono „Dziewczyny do wzięcia” wypatrzył mnie w tłumie gapiów i zaprowadził do reżysera, który przesłuchiwał kandydatów do roli kelnera, mówiąc, że ma odpowiednią osobę. Janusz Kondratiuk poprosił, żebym przeczytał z gazety fragment tekstu. Nie miałem tremy. Byłem już obyty z kamerą. Wyszło bardzo naturalnie. Na koniec kazał mi jeszcze coś zaśpiewać. Też nie było problemu. Jako dziecko popisywałem się wokalnie przed rodziną i sąsiadkami. Na planie zaśpiewałem piosenkę „Pieski małe dwa”. Podpisałem umowę i otrzymałem najprawdziwszą w świecie gażę aktorką. Była dużo wyższa niż ta, jaką dotychczas otrzymywałem.... Statystując na planie przeszedłem wszystkie szczeble aktorskiego fachu. Film „Dziewczyny do wzięcia” był ukoronowaniem moich starań. A piosenka, którą wtedy zaśpiewałem, utorowała mi drogę do aktorstwa.
Zaczął pan pracować w filmie jako dziecko. Rówieśnicy w tym czasie biegali za piłką. Nie było żal?
– Przy dobrej organizacji, można było znaleźć czas na jedno i drugie. Na pierwszym miejscu była szkoła. Mama bardzo tego pilnowała. Potem mogłem się już trochę powygłupiać z kumplami. Statystowanie traktowałem nie jak pracę bardziej jako przygodę. Z czasem uświadomiłem sobie, że jest to również sposób na zarabianie pieniędzy. W domu się nie przelewało. Oprócz mnie było jeszcze dwóch braci. Trochę dołożyłem się do domowego budżetu, miałem również na swoje wydatki. Pamiętam, że pierwsze pieniądze, jakie zarobiłem, wydałem na cukierki, którymi podzieliłem się z kolegami. Natomiast część mama odkładała mi na upragniony rower jaguar. Po kilku latach statystowania udało mi się go kupić.
Na początku nie wiązał pan jednak przyszłości z aktorstwem?
- Oczywiście, że nie. Marzyłem, żeby tak jak ojciec zostać pilotem. Był kapitanem PLL LOT. Zginął w katastrofie lotniczej. Matka tak bardzo przeżyła jego śmierć, że kiedy mówiłem jej o swoich planach, nie chciała w ogóle o tym słyszeć. Przychylniejszym okiem patrzyła na moje poczynania związane ze śpiewem i aktorstwem. Może dlatego, że w rodzinie mieliśmy artystów. Moja ciotka, Lucyna Szczepańska była wybitną śpiewaczką. Na jej przedstawienia przychodziły tłumy. Jej brat też związany był z Teatrem Narodowym, podobnie jak kuzyn, który grał w orkiestrze.
Nauka w technikum dawala panu taką frajdę jak aktorstwo?
- Szkoła to szkoła. Trzeba było podejść do tematu poważnie. Inaczej byłoby ze mną krucho. Chodziłem do technikum mechaniczno-elektrycznego. Niespecjalnie odpowiadał mi profil szkoły. Poszedłem tam za namową mamy, która uważała, że mężczyzna powinien mieć fach w ręku. Trochę się tam nudziłem. Były jakieś wagary... Zrobiłem jednak maturę i przez kilka lat pracowałem jako technik maszyn drukarskich, a po godzinach oddawałem swojej pasji, czyli aktorstwu. Pewnego dnia zrozumiałem, że nie potrafię bez tego żyć.
Stąd pomysł, żeby zdawać do łódzkiej Filmówki?
- Właściwie nie było mi to potrzebne, bo miałem już spory staż pracy. Poszedłem, bo namówili mnie koledzy. Zdałem egzaminy, ale... przyjęto kogoś innego.
Jak to?
- Obiecano mi, że dostanę się bez egzaminów w następnym roku. Nie poszedłem, bo miałem żal, że tak ze mną postąpiono. Pamiętam, że poskarżyłem się Zdziśkowi Maklakiewiczowi, z którym się wtedy przyjaźniłem. Roześmiał się i powiedział, że dobrze się stało, bo na studiach aktorskich tylko by mnie zepsuli. Nie obyło się jednak bez zrobienia egzaminu eksternistycznego, kiedy miałem na koncie ponad 100 ról.
Sporo ma pan doświadczeń na swoim koncie. Podobnie jak Zdzisio Cieślak z serialu "Barwy szczęścia". Grany przez pana bohater często wystawiany był na próby. Czego możemy się spodziewać w kolejnych odcinkach?
- Niewiele mogę zdradzić. Gdybym to zrobił, widzowie nie śledziliby dalszych losów bohaterów naszego serialu. Jedno jest pewne, ponownie będzie musiał stawić czoła różnym sytuacjom i niespodziankom, jakie niesie życie. Po części będzie to mieć związek z wnuczkiem, który niedawno pojawił się w ich rodzinie. Ciekawy będzie również wątek z matką chłopca.
Wyjaśni się sprawa pieniędzy znalezionych przez Zdzisława w jego taksówce?
- Tak. Widzowie będą zaskoczeni.
Marzy się panu jakaś rola?
- Chętnie zagrałbym w jakiejś fabule na przykład pilota. Byłby to hołd złożony mojemu ojcu, którego znam jedynie z opowiadań mamy i rodziny - zginął jak miałem niespełna rok.
Pan też jest ojcem. Dzieci nie chciały pójść pana śladem?
- W ogóle ich do tego nie ciągnęło. Może i dobrze. Jeden artysta w domu wystarczy. Aktorstwo to ciężki kawałek chleba. Oprócz talentu, trzeba mieć również dużo szczęścia.
Kto jak kto, ale pan chyba nie powinien narzekać.
- I nie narzekam. Los był dla mnie wyjątkowo łaskawy. Pracowałem ze wspaniałymi reżyserami, m.in. Januszem Kondratiukiem i Janem Łomnickim.
Kiedy ma się u swego boku kogoś, kto jest wsparciem, mam na myśli pana żonę, wszystko jest możliwe. Jesteście małżeństwem od 30 lat. Wygląda pan na wciąż zakochanego.
- Aż tak to widać? Moje poglądy dotyczące związku są dość konserwatywne. Przysięga małżeńska złożona przed ołtarzem: "I nie opuszczę, cię aż do śmierci..." zobowiązuje. Ożeniłem się w wieku 29 lat. Do tamtej pory zdążyłem się już wyszaleć. Kiedy poznałem Jolę, wiedziałem, że razem możemy zbudować coś pięknego i trwałego. Jeśli nawet pojawiają się między nami nieporozumienia, bo i tak bywa, staramy się sobie wszystko wyjaśnić. Rozmowa to jeden ze sposobów na utrzymanie związku. Moim dwóm braciom też się udało. Żyją w szczęśliwych rodzinach.
Bycie żoną aktora nie jest łatwe. Potrzebne jest zrozumienie i cierpliwość.
- To prawda. W przeszłości dużo pracowałem. Całymi dniami byłem poza domem. Zdjęcia często kręcono poza Warszawą. Dom i obowiązki związane z wychowywaniem i edukacją dzieci spoczywały wtedy na barkach Joli. Zrezygnowała z zawodu - pracowała jako informatyk, żeby poświęcić czas rodzinie. Dzięki jej wyrozumiałości dla zawodu, jaki uprawiam, udało nam się stworzyć ciepły i bezpieczny dom dla naszych dzieci. Duży w tym udział ma również moja teściowa, która służyła pomocą. Doceniam to. Dzieci wyrosły na porządnych ludzi, wykształciły się. Michał ukończył prawo - niedawno się ożenił, Hania z kolei jest po SGGW i na tym nie poprzestała. Dziewczyna dalej się uczy. Studiuje ekonomię. We wrześniu wychodzi za mąż. To piękny prezent na nasze trzydziestolecie, które będziemy obchodzić z żoną już wkrótce.
Rozmawiała Maria Ostrowska.