Barwy szczęścia
Ocena
serialu
7,9
Dobry
Ocen: 20171
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

"Barwy szczęścia": Marcin Perchuć zmienia się o 180 stopni

Marek Złoty, w którego wciela się w „Barwach szczęścia”, przeżywa dramat. W prywatnym życiu aktor ma świetną passę – wspaniałą rodzinę, nowe role i ciekawe zawodowe wyzwania.

Jak się Pan czuje jako wdowiec?

- Ciągle jestem w szoku. Przeżyłem przecież traumę i obecnie jestem, hmm, nie wiem, na jakim etapie jest teraz widz...

... na etapie wyjścia Marka ze szpitala psychiatrycznego.

- Aha! No więc jestem jeszcze osowiały i wycofany, co dla mnie, jako aktora jest ciekawe. Dotąd moją rolą było granie miłego, energicznego Marka, którego wszyscy lubili. Zmiana o 180 stopni.

Zanim został Pan aktorem, był Pan dziennikarzem, i to w dodatku piszącym z USA.

- Gdy studiowałem w szkole teatralnej, zacząłem pracować w radiu. Tak mnie to wkręciło, że postanowiłem, iż aktorem nie będę. Pokonywałem kolejne szczeble, wygrałem konkurs na audycję w radiu, a gdy rozpoczynały się igrzyska w Atlancie, pojechałem do wujostwa w Stanach. Dzwoniłem stamtąd do redakcji z wielkich komórek, relacjonując, gdzie np. nocował Aleksander Kwaśniewski, który przyleciał do Atlanty, albo że Gołota podczas walki dostał w głowę taką właśnie dużą komórką. Zaowocowało to kilkoma propozycjami, m.in. z Kanady.

Reklama

I Pan z tego nie skorzystał!

- Nie. Wróciłem, spotkałem kolegę, który zapytał, czy bym nie chciał zagrać w spektaklu. Ja na to: nie, gdzie, ja mam radio, ale złapałem bakcyla. To było 20 lat temu i zmieniło całe moje życie. Przez 3 lata ciągnąłem równolegle i teatr, i radio.

I co ostatecznie zdecydowało, że został Pan aktorem?

- Zmiany w radiu. Dawniej ono nie było sformatowane, puszczaliśmy, co chcieliśmy, było super! Potem kupił to ktoś z zagranicy i wszystko się zmieniło.

Pracował Pan już w szkole teatralnej, gdy pojawiła się w niej Pana przyszła żona...

- Byłem wtedy asystentem. Szedłem na zajęcia i na schodach zobaczyłem dziewczynę, która właśnie zdawała do szkoły.

Spojrzeliście sobie w oczy i wiedzieliście, że to...

- ...nie, nie spojrzałem. Aneta była wtedy mocno zakochana w kimś innym. Ale zakochałem się. Czułem się trochę dziwnie, bo byłem, jakby nie patrzeć, nauczycielem. Z tego powodu wyszedłem z rady pedagogicznej, na której była omawiana praca mojej przyszłej żony. "Wiemy, wiemy, słusznie robisz" - powiedział wtedy jeden z wykładowców. (śmiech)

Jak się żyje w aktorskim małżeństwie?

- To zawód, w którym się pracuje na emocjach. Uprawiają go ludzie nadwrażliwi, emocjonalni, więc taki związek jest gorący, przerzuca się w nim rozmowy zawodowe i prywatne. Teraz ja więcej pracuję, żona zaś m.in. pisze książki dla dzieci i przygotowuje recital z tekstami Jonasza Kofty.

Nie wchodzicie w jakieś teatralne czy filmowe role w domu?

- No nie, ile można udawać! Za to teatr robią dla nas dzieciaki, chociaż córka chce być wynalazcą, a sześcioletni syn, jak to bywa w tym wieku, lotnikiem i maszynistą.

Widać, że jest Pan szczęśliwy, spełniony, tymczasem trochę inaczej prezentuje się Pan w sztuce Woody’ego Allena - "Miłość w Saybrock" w Teatrze 6.piętro...

- Gram Normana Polacka, który cierpi na kryzys wieku średniego i lubi skakać w bok. Ale co przyniesie jego zachowanie, pozostawiam do odkrycia widzom.

Czy Norman ma coś z Marcina Perchucia?

- Nie. Cały pic polega na tym, że my jako aktorzy możemy bezkarnie przeżywać wiele żyć. Możemy się zakochiwać, zdradzać i mordować. Wszystko ku uciesze lub zadumie publiczności.

Niedługo wakacje...

- Spędzam je zawsze z rodziną. W tym roku chcemy polecieć do Andaluzji, żeby zażyć słońca i trochę pozwiedzać, a potem koniecznie Ustka. We wrześniu będę miał natomiast premierę w teatrze Polonia, w debiucie reżyserskim Izy Kuny. Od września będę również dziekanem wydziału aktorskiego. Chcę się skupić na robocie w Akademii, bo ona jest dla mnie bardzo ważna.

Rozm. Katarzyna Ziemnicka

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy