Barwy szczęścia
Ocena
serialu
7,9
Dobry
Ocen: 20128
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Aktor wciąż szuka siebie

Bronisław Wrocławski stworzył wiele wspaniałych ról. Artysta, doświadczony pedagog - dziekan wydziału aktorskiego łódzkiej filmówki. Nam zdradza między innymi, co chciałby robić, gdyby zdecydował się porzucić scenę i film.

W kilku słowach: Urodził się 31 sierpnia 1951 roku w Łodzi. Od 1973 roku związany jest z łódzkimi teatrami, im. Stefana Jaracza i Powszechnym. Uznawany za jednego z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia.- Staram się pamiętać, że penetrując duszę ludzką, oczyszczamy się. Dochodzimy do tego za pomocą myśli, uczuć, refleksji, słów, które wypowiadamy. W tym znaczeniu aktorstwo to misja - mówi o swojej pracy artysta.

Ukończył pan wydział aktorski PWSTiF w Łodzi, ale od trzydziestu lat to pan tam uczy studentów. Jak ocenia pan tę instytucję? Czy zmieniły się metody nauczania?

Reklama

- Na przestrzeni tych lat zmieniło się wszystko. Prywatne telewizje, prywatne instytucje radiowe, poszerzył się - nie lubię używać tego słowa - rynek pracy. Myśmy znali tylko teatr. Byliśmy wychowywani przez ludzi, którzy mieli pewne zasady, reguły przedwojenne. Uczono nas, żeby najpierw zaistnieć w mniejszych miejscowościach, na tak zwanej prowincji. A dopiero później wspinać się dalej. Choć nie wszystkim to się udawało. Niektórzy zostawali na prowincji. Czasami trafiał się film i to były takie słodkie dodatki. Moim pierwszym przystankiem był Olsztyn. Stamtąd przyszedłem do Łodzi i tu zacząłem swoją pracę od podstaw (śmiech).

Co, oprócz warsztatu, stara się pan przekazać swoim studentom?

- Nazywam to "opowieścią" o zawodzie, o człowieku, o tym, jak to się przeplata i wiąże. To jest praca szukania w sobie. Staram się robić wszystko, aby w młodym człowieku rozbudzić ciekawość, i żeby ta ciekawość wystarczyła mu na te 25-30 lat, a najlepiej do końca. Żeby z tą naiwnością i szczerością dziecka mógł spoglądać na każdą nową rolę. To jest teraz wyjątkowo potrzebne. W dobie takiego chaosu, natłoku informacji, a jednocześnie braku czasu na skupienie, na dociekliwość. Dziś chce się wszystko zrobić szybko, bez zastanowienia, co autor chciałby powiedzieć. Ulegamy takiemu chaosowi, który wkracza też w teatr, sztukę.

Czy pan od młodzieży też czegoś się uczy?

- Oczywiście. Ja się starzeję. Każda nowa grupa studentów przychodzi z innym spojrzeniem na świat.

Czy przechodzenie w różne stany emocjonalne wpływa w jakiś sposób na pana psychikę?

- Po poważnej roli teatralnej, która najbardziej zjada, ma największy wpływ na aktora, chce mi się, po zagraniu przedstawienia, posiedzieć w garderobie i odetchnąć. Wszystko we mnie drga. Kiedyś tego nie miałem. Im jestem starszy, tym bardziej chcę z tą rolą zanurzyć się w otchłani. To są oczywiście pewne chwile, momenty. Ale to jest piękne.

Czy byłby pan w stanie policzyć role, które pan zagrał?

- Nie było tego tak dużo. Gdyby policzyć wystąpienia filmowe, telewizyjne i teatralne to około dwustu.

Odmawiał pan zagrania jakiejś roli?

- Może raz czy dwa.

Kilka lat temu odrzucił pan jedną z głównych ról w "Klanie"...

- "Klan" chciał mieć aktora na wyłączność. Musiałbym zrezygnować z innych propozycji.

Nie odmówił pan natomiast udziału w "Barwach szczęścia".

- Podjąłem się tej pracy z radością. Aktor musi grać różne role. Serial to ciężka praca, trzeba się wyrobić w czasie. Są specyficzne teksty i zasady.

Lubi pan Jerzego Marczaka? Widzi Pan jakieś podobieństwa?

- Bardzo dużo (śmiech). W serialu mam córkę Julię i w domu mam córkę Julię. Jestem cholerykiem. Moi bliscy śmieją się, że serial miesza mi się z życiem.

Ma pan chwile relaksu?

- Najczęściej między próbą i wieczornym spektaklem. Wtedy odpoczywam leżąc lub spaceruję z moimi dwoma pieskami, Freją i Czartem.

Od ponad 14 lat gra pan w "Seks, prochy & rock'n'roll". To monodram rekordzista. Nie zmęczyło pana ciągłe powtarzanie tego samego tekstu?

- Wręcz przeciwnie. Świetnie się bawię i odkrywam w nim ciągle coś nowego.

Podobno chciał pan zostać lekarzem. Co zadecydowało o wyborze zawodu aktora?

- Mój dziadek był lekarzem. Ojciec też był związany z medycyną. Przed wojną zakładał pierwsze aparaty rentgenowskie. Kiedy miałem 15- 16 lat zacząłem mu pomagać. Nosiłem za nim teczkę po różnych szpitalach. Obudził się we mnie instynkt dziadowo- ojcowy, żeby pójść w stronę medycyny. Bardzo mnie to ciekawiło. Stało się jednak inaczej. Liceum, do którego chodziłem, urządzało tzw. apele. Na którymś z nich powiedziałem wiersz pt. "Przypływ". Było to spowodowane uczuciem do jednej z koleżanek. Dostałem ogromne brawa. Były bisy. Pomyślałem, że dobrze jest tak występować. Mieć wpływ na widownię. Tak się stało i zdałem do szkoły teatralnej.

Czy był taki moment, że żałował pan wyboru swojej drogi życiowej?

- Nie. Nigdy się na tym nie złapałem. Zdarzały się takie sytuacje, że coś mi się nie podobało. Czasem jest się mistrzem, czasem robotnikiem. Czasami nie można się porozumieć, a tu zbliża się premiera. Im jestem starszy, mam takie myśli: - Może by robić coś innego? Ale co ja mógłbym robić?

Może ma pan jakieś ukryte talenty?

- Potrafię robić wiele rzeczy z takich prac domowych. Nie boję się prądu. Ciekawi mnie obróbka drewna. Będę sobie przerabiał domek na wsi.

Rozmawiała Halina Warchulska -Karolczak

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Bronisław Wrocławski | Barwy szczęścia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy