Sanatorium miłości
Ocena
programu
6,4
Niezły
Ocen: 730
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

Zdzisław Wojtaś o "Sanatorium miłości 5": Lubię się spotykać z kobietami

1 stycznia wystartowała piąta edycja "Sanatorium miłości". Kolejna dwunastka seniorów spędziła miesiąc w Busku-Zdroju, przeżywając przygodę życia i poszukując miłości. Jednym z uczestników jest Zdzisław, który przyjechał tu po miłość, przyjaźń i nowe rozdanie w życiu. Udało się?

Zdzisław, z jaką historią przyjechałeś do Buska-Zdroju?

Zdzisław Wojtaś: - Mów mi Zdzichu! [uśmiech - przyp. red.]. Tak lubię. Przyjechałem z Tczewa. Przez szereg lat pracowałem na własny rachunek, ale zaczęły się dziać złe rzeczy z moimi biznesami i popadłem w długi. Gdy było ciężko, zostałem z tym sam. Po 28 latach małżeństwa zdecydowałem się odejść od żony. Oczywiście nie tylko to było powodem tej decyzji. Zmieniłem charakter pracy, zostałem przedstawicielem handlowym. Uznałem, że to daje szansę, by zakopać finansowy dół i pozwoli w przyszłości stanąć na nogi, zacząć życie w pewnym sensie, od nowa. To była dobra decyzja. Przyjechałem do "Sanatorium miłości" po ważną, konkretną zmianę w życiu, po nowe znajomości, po niezapomniane wrażenia, po przygodę, by zerwać z rutyną dnia codziennego.

Reklama


Co trzeba zrobić, żeby dzień po dniu wstać?

- To przecież proste. Trzeba chcieć, trzeba mieć wolę, motywację i cel. Myślę, że nie ma jednej uniwersalnej recepty, bo każdy jest inny. Mam taką cechę charakteru, która po każdym upadku, porażce, po każdym okresie cierpienia, pozwala mi wstać z kolan i iść dalej do przodu. Jest to też związane z tym, czego na co dzień może nie widać, ale jest we mnie bardzo dużo optymizmu i wiary w to, że życie toczy się według jakiejś sinusoidy. Raz jest lepiej, a raz jest gorzej. Kiedy jest gorzej to paradoksalnie budzi się wiara, że niebawem coś się zmieni na lepsze. Szkoda tylko, że to, co dobre trwa zdecydowanie za krótko. Moja droga życiowa właśnie w taki sposób przebiegała. Zwyczajne życiowe falowanie. Powiedziałem wcześniej że każdy z nas jest różny, ale wszyscy mamy jedną wspólną cechę. Natura przewidziała dla nas ludzi w drodze przez życie postawę wyprostowaną. Kiedy, więc przydarzy się potknięcie, odruchowo próbujemy jak najszybciej wstać, jak bokser po mocnym ciosie. Możemy iść w różnych kierunkach, ale najczęściej wybieramy ten do przodu, bo najbardziej sensowny. Trudno to jednak zrobić pełzając lub na kolanach. To takie naturalne - upadasz, wstajesz, idziesz dalej bogatszy o kolejne doświadczenia.

Widząc błysk w twoich oczach i uśmiech wnioskuję, że teraz jest pięknie?

- Teraz to są Himalaje szczęścia! [uśmiech - przyp. red.].

"Jadę po miłość" - to piękne, bo przecież nie można powiedzieć: "jestem gotowy na miłość". To tak nie działa?

- To teraz ci zdradzę, że jechałem do Buska-Zdroju sceptycznie nastawiony. Oczywiście, takie jest główne przesłanie programu "Sanatorium miłości", więc dałem się sprowokować i też chciałem otworzyć się na miłość. Któż nie chciałby jej spotkać? Ale prawdopodobieństwo, że tak się stanie było niewielkie. Sama powiedz, spotykasz sześć kobiet - jaka jest szansa że wśród nich będzie ta jedna, jedyna, wymarzona, wytęskniona, która rozpali ogień w sercu? Bardziej liczyłem na zawarcie ciekawych znajomości, na spotkanie fajnych ludzi.

Wtedy może zadziać się magia?

- Wierzę w greckiego boga Kariosa, który uosabia szczęśliwy traf, łut szczęścia, niepowtarzalną szansę na coś wyjątkowego. Na pewno każdy z nas spotyka go na swojej drodze, problem polega tylko na tym, żeby go zauważyć. I w tym programie zobaczyłem szansę, moment na zrobienie czegoś niebanalnego, wyjątkowego. Oglądałem fragmenty poprzednich edycji i bardzo mi się to spodobało. Pomyślałem - to jest szansa, żeby wyrwać się z codziennej rutyny. Tyle lat człowiek żyje w codzienności, która jest dosyć monotonna, a tu codziennie dostawałem taki zastrzyk emocji, wrażeń, wzruszeń, wyzwań, że fruwałem! To miesiąc życia, który jest jak świąteczna kula, którą się potrząsa, a wtedy dzieją się w niej magiczne, fantastyczne rzeczy. Ten mikroświat cudownie wiruje. To jest bajka.

"Sanatorium miłości" w każdej edycji przygotowuje dla uczestników ekstremalne przeżycia i wyzwania. Zdradź, proszę, co ty zrobiłeś po raz pierwszy w czasie tego szalonego miesiąca?

- Dobre pytanie i w zasadzie mogę odpowiedzieć na nie jednym zdaniem. Wszystko, co tam robiłem, robiłem po raz pierwszy w życiu. Wszystko, ale to wszystko było jedną wielką niespodzianką. Jestem pewien, że gdyby nie mój pobyt w "Sanatorium miłości" nigdy bym tego, co doświadczył i nie przeżył.

O bohaterach "Sanatorium miłości" mówi się szczęśliwa dwunastka, ale prawda jest taka, że w pewnym wieku trudno wpuszcza się do swojego życia nowych ludzi?

- Niełatwo, to prawda. Każdy z nas wchodzi w taką relację z bagażem doświadczeń, przyzwyczajeniami, obawami, stratami, z ukształtowaną osobowością. A czasami po prostu człowiekowi nie chce się na nowo opowiadać swojej historii. Najważniejsza jest ciekawość drugiego człowieka, pasja, to coś, co sprawia, że chcemy się z nim spotkać kolejny raz. W programie spotyka się dwunastka nieznajomych, którzy w bardzo krótkim czasie poznają się dość głęboko. Spędzamy ze sobą czas od rana do wieczora, czasem późnego, przez miesiąc. Spotykają się różne energie. Prowadzimy różne rozmowy. Różnie na siebie reagujemy. To takie wejście w mgłę, która każdego dnia opadając, odsłania rozmaite szczegóły, które powoli tworzą obraz całości.

Twój współlokator się sprawdził?

- Mogę nie odpowiedzieć na to pytanie?

Rozumiem, że nie było chemii?

- Ano, nie było. Zbyt wiele nas różniło. Niemniej staraliśmy się nie wchodzić sobie w drogę. Czasem robiliśmy sobie jakieś drobne uprzejmości, typu parzenie kawy rano albo coś innego. No i w obecności kamer często musieliśmy z sobą dialogować. Chciał nie chciał, byliśmy skazani na siebie przez miesiąc, więc dojrzałość przemówiła. Lepiej żeby poprawnie, niż żeby było źle.

Z kim ci było najbardziej po drodze, z kim złapałeś flow?

- Tego nie mogę zdradzić, bo sytuacja jest naprawdę wyjątkowa i nikt nie wymyśliłby takiego scenariusza. Szybko wyjaśni się, o co chodzi. Proszę tylko o chwilę cierpliwości. Zapraszam do oglądania "Sanatorium miłości 5". Mogę powiedzieć, że spotkałem kogoś takiego. Bratnią duszę.

Brzmi jak przeznaczenie. Nie będziemy widzom psuć niespodzianki, ale trochę cię sprowokuję. Gdybyś miał podążyć, zaufać, to za którym imieniem poszedłbyś jak w dym: Ania, Iwona, Ewa, Anita, Ula, Bożena?

- A toś mi podstępną jest! Nie, nie, nic nie powiem. Tajemnica wielka to jest. Cichosza, jak śpiewał pewien krakowski bard. Ale skoro nalegasz, dobrze, uchylę maleńki rąbek tajemnicy. Tropem do rozwiązania tej fantastycznej zagadki są fotografie uczestników. Uważnie im się przyglądając, można znaleźć właściwą odpowiedź.

A męską przyjaźń udało ci się nawiązać?

- Ja ich tu nie nawiązałem. Nic głębszego się nie wydarzyło. Nie dlatego, że mam tak wysokie mniemanie o sobie. Mogę iść na wódkę z każdym, ale nie z każdym się zakoleguję i nie z każdym się zaprzyjaźnię. Potrzebuję mentalnej bliskości. Pierwsze spotkanie często jest najważniejsze. Wystarczy sobie spojrzeć w oczy i wiemy czy to jest osoba, z którą mi będzie dobrze czy też nie. A czas, który spędziliśmy razem dodatkowo to zweryfikował. Owszem koleżeństwo z niektórymi, żarty, poprawne rozmowy - tak, ale nic więcej.

Czyli z jednymi na fajfy, a z drugimi na "dzień dobry"?

- Oczywiście, że chodziliśmy na fajfy w grupach i to były bardzo fajne zabawy.

Czekałeś z biciem serca na randki sanatoryjne?

- Pewnie! Lubię randkować. Lubię się spotykać z kobietami, lubię z kobietami rozmawiać, bo zawsze są to ciekawe, interesujące rozmowy. Dla kobiet mam bardzo dużo szacunku i podziwu. Kobieta lepiej udała się Bogu niż mężczyzna i to jest prawda. Ja to wiem. Może dlatego, że została stworzona jako druga. I stworzyciel w tej materii miał już większe doświadczenie. Mogło tak być.

Każdy z was pięknie mówi o miłości swojego życia, którą przeżył, a którą przerwała "żelazna kolej życia". Bez miłości trudno żyć, ale kochać trzeba zawsze tak, jakby kochało się ten pierwszy raz. Opowiedz o kobiecie, która jest bliska twojemu sercu?

- Kobieta wrażliwa, ciepła, kobieca, z wdziękiem, oczytana, rozważna, szczera. Taka, która ma wyobraźnię, subtelna, z inicjatywą, niebanalna, intrygująca. Krótko mówiąc, taka, z którą chcemy tę relację pogłębiać i po prostu być.

A wtedy dokąd?

- Ech, w życia wir, w tan, w ducha lot. Spacer, już to wiem, bardzo zbliża albo piknik, koc, wino, coś do przegryzienia - słuchamy głosów natury i swoich. I rozmawiamy i nie tylko. Bliskość w każdym wymiarze. To o to chodzi.

Karmisz się słowem i przelewasz słowa na papier. Napisałeś dwie powieści, które czekają na wydanie. Czarujesz kobiety słowem?

- Małe sprostowanie. Napisałem jedną powieść, drugą mozolnie kończę. Jestem już blisko celu. Piszę również wiersze, ale bardzo rzadko. Wiersz sam musi do mnie przyjść, nie "wymóżdżam" ich na siłę. Czasem to, jak mówię, robi wrażenie, a czasem nie. [uśmiech - przyp. red.]. Rozmawiając z kimś, jak każdy, obwąchuję i subtelnie przesuwam granicę, sprawdzam, na ile mogę sobie pozwolić. Podobno czasem nawet mądrze gadam, ale zdarzają się też wpadki. Mam swoiste poczucie humoru i to nie zawsze się zgadza z poczuciem humoru rozmówcy. Kiedy poczuję się troszeczkę pewniej w rozmowie, używam dużo archaizmów, przestawiam szyk w zdaniu, a to nie zawsze się podoba. Ogólnie jednak radzę sobie ze słowem.

Za to papier przyjmie wszystko. W tym dobrym znaczeniu, bo często to autoterapia. O czym ty opowiadasz?

- To prawda. Pierwsza powieść była rodzajem mojego życiowego katharsis. Składają się na nią ważne dla epilogu, epizody z życia bohatera. Opowieść jest nielinearna z dużą ilością retrospektywy, refleksji. Powieść społeczna i trochę o miłości, trochę polityczna, ale też dramatyczna i tragiczna.

Lubisz happy endy?

- Nie. Ta pierwsza powieść właśnie nie skończyła się happy endem. Druga też się nim nie skończy. To trochę tak, jak w operach Pucciniego, kiedy w finale chyba każdej z nich, ostatni żywi bohaterowie giną.

A w życiu?

- W życiu, tak! Jeśli ktoś mówi, że nie, to nie jest szczery. Nawet jeśli po drodze przytrafiają się nam różne niefajne rzeczy, przepełnia nas zniechęcenie, pesymizm to wypatrujemy - i nikt mi nie powie że jest inaczej - tego światełka, tego blasku, który na nowo rozpali w nas nadzieję. Tak, jak to się wydarzyło w moim życiu. Bywa też i tak, że to, co w pierwszej chwili nas powala, przygważdża do ziemi z czasem okazuje się początkiem czegoś nowego, pozytywnego. Pierwszym nieoczywistym, a koniecznym krokiem do zmiany na lepsze. Przykład? Proszę bardzo. Gdyby nie moje rozstanie z ostatnią przyjaciółką, dość upokarzające, które przeżyłem bardzo mocno nie byłoby mnie w "Sanatorium miłości". A tak proszę - jestem! Sprawdza się jak nic stare porzekadło "nie ma tego złego, co by na dobre".

Jesteś szczęśliwym człowiekiem.

- Dziękuję. Teraz tak. To była jedna z najlepszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjąłem. To, co przeżyłem, czego doświadczyłem, co stamtąd wyniosłem, przerosło moje spodziewanie się. Jestem szczęśliwy. Odrodziłem się na nowo. To feniksowe doświadczenie. Jest teraźniejszość i przyszłość - piękna, subtelna, o ujmującym głosie, o oczach jak laguna błękitnych.

Wiem, że z modą ci po drodze, ale też z kolorem. A wiadomo, że kolory to energia.

- Kolor jest emanacją tego, co mamy w środku. To, jak wyglądamy dużo o nas mówi. Odczytanie tego kodu to kwestia wrażliwości, obycia z kulturą, stanu ducha, itd.

Zielony - nadzieja, wiosna, czerwony - miłość.

- Wszystko się zgadza.

Beata Banasiewicz / AKPA

AKPA
Dowiedz się więcej na temat: Sanatorium miłości
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy