Nadchodzi śmierć polskich seriali?

Nakładem Wydawnictwa Prószyński ukazała się książka "Kultowe seriale" - sentymentalna podróż po 21. najpopularniejszych serialowych produkcjach sprzed lat. Jej autor Piotr K. Piotrowski opowiada nam o kulisach jej powstania.

Książka "Kultowe seriale" Piotra K. Piotrowskiego, pierwsza tego typu pozycja na rynku, prezentuje dwadzieścia jeden najpopularniejszych tytułów, które są najczęściej emitowane przez stacje telewizyjne i zajęły czołowe miejsca w internetowych oraz prasowych plebiscytach i rankingach. Autor śledzi kulisy ich powstania, przytacza anegdoty i ciekawostki związane z produkcją, cytuje wypowiedzi twórców i aktorów grających w tych serialach oraz piszących o nich publicystów. Samo "przestudiowanie" opisywanych seriali zajęło mu blisko sześćset godzin. Wypisał przy tym dziesięć długopisów.

Reklama

Twój ulubiony polski serial to...

- Łatwiej byłoby mi powiedzieć, którego nie lubię i nigdy nie polubię. Bardzo cenię seriale Stanisława Jędryki według powieści Adama Bahdaja: "Do przerwy 0:1", "Podróż za jeden uśmiech", "Stawiam na Tolka Banana", "Wakacje z duchami". Chyba nie jestem w tym oryginalny, bo wymienione seriale niemal codziennie są emitowane przez TVP i wciąż mają dużą widownię.

- Niezmiennie zachwycam się grającymi w nich aktorami, z których większość już niestety nie żyje. Właściwie nie powinienem używać słowa "grającymi" - oni są tymi postaciami, w które się wcielają. Nie będę też oryginalny, jeśli powiem, że - mimo różnych kuriozalnych ataków - "Stawka większa niż życie" jest mistrzowskim osiągnięciem w swoim gatunku, a muzyka i czołówka tego serialu to najprzedniejszy astrachański kawior.

- Pracując nad książką musiałem spojrzeć inaczej na pozornie dobrze znane mi seriale, trochę je "postudiować". Po setkach godzin spędzonych przed telewizorem z notesem i długopisem doszedłem do wniosku, że "Karierę Nikodema Dyzmy" należy zaliczyć do najwybitniejszych osiągnięć telewizji sprzed 1989 roku. Jest to telewizyjna produkcja, którą możemy szczycić się na całym świecie.

Z czego to wynika, że w stosunku do niektórych telewizyjnych produkcji używa się dziś określenia "kultowe seriale"?

- To jest ważna część naszej kultury popularnej, związanej z historią przez małe i duże "h". W drugiej połowie lat 80. w polskich domach zaczęły pojawiać się magnetowidy. Z końcem dekady były one już prawie w każdym gospodarstwie. Społeczeństwo odwróciło się od telewizji, która ze względu na kryzys i zawirowania polityczne nie miała ciekawej oferty. Ta oferta pojawiła się za to na bazarach w postaci pirackich kopii amerykańskich i... azjatyckich filmów rozrywkowych. Polacy zachłannie odrabiali filmowe zaległości. Wydaje mi się, że w pewnym momencie nastąpił przesyt.

- Przekonaliśmy się, że na świecie, czy - używając pewnego myślowego skrótu - na Zachodzie też powstaje dużo filmowego chłamu. I w tym momencie zaczęło się zjawisko "kultowości" polskich seriali. Młodzi ludzie zaczęli je oglądać na imprezach i stwierdzili, że to jest cool. Poza tym rodzice chcieli coś przekazać dzieciom ze swojej przeszłości, sprawdzić, czy to, co ich kiedyś tak wciągało i fascynowało, jest w stanie zainteresować ich pociechy.

- W 1989 roku PRL stała się zamkniętym rozdziałem, z całą swoją dziwną historią, rozwiązaniami ekonomicznymi i obyczajowością. TVP "z pewną nieśmiałością" wznowiła emisje "Czterech pancernych" i "Stawki".

- I okazało się, że dawne produkcje gromadzą wielomilionową publiczność. Wspomniałem tylko o części najistotniejszych, uchwytnych przyczynach tego zjawiska. Ale jest jeszcze coś, czego szkiełko i oko badacza nie jest w stanie uchwycić, i na tym głównie polega magia "kultowości".

Domyślam się, że ta książka powstała z twojej prywatnej fascynacji tymi serialami?

- To nie tak. Ofertę jej napisania złożyło mi wydawnictwo Prószyński, a ja miałem spore wątpliwości.

???

- Wydawało mi się, że koń jaki jest, każdy widzi. A poza tym ta praca jawiła mi się jako konfrontacja z fanami, którzy znają na pamięć każdą scenę, wiedzą, ile zegarków na rękę miał Kloss i jakich używał haseł. Do tej pory, jako dziennikarz piszący o współczesnych serialach, to ja miałem monopol na informacje o nich. W końcu jednak podpisałem umowę na książkę i klamka zapadła. Podczas pracy mój pogląd w kwestii jej sensu zaczął się zmieniać.

Co na to wpłynęło?

- Pierwszy zew przygody poczułem, gdy zasiadłem przed telewizorem i z notesem w ręku zacząłem na nowo oglądać "Janosika". Wydawało mi się, że znam ten serial i nic mnie w nim nie zaskoczy ani nie zaintryguje. Ale to było inne oglądanie. Samo "przestudiowanie" opisywanych seriali zajęło mi jakieś sześćset godzin. Wypisałem chyba dziesięć długopisów. A tak naprawdę sens mojej pracy dostrzegłem po sięgnięciu do starych roczników "Ekranu" i "Filmu".

Trafiłeś na wiele ciekawych publikacji?

- Nie, wprost przeciwnie. W tych branżowych tygodnikach bardzo mało pisano w okresie PRL o serialach. Zawodowi krytycy mieli te produkcje w pogardzie. Woleli pisać o kinie japońskim, obligatoryjnie o filmie radzieckim, i zasłużyć na wyjazd do Cannes.

- Potem czytaliśmy korespondencje w stylu: "W tym roku festiwal w Cannes był mało interesujący". A my, szarzy czytelnicy, czytając takie korespondencje zgrzytaliśmy zębami, bo wiedzieliśmy, że nigdy nie pojedziemy do Cannes ani też nigdy nie zobaczymy tych filmów. W tym kontekście czytelniejszy robi się dowcip z "Czterdziestolatka", gdy Kobieta Pracująca mówi: "Widział pan ten film z Liz Taylor? Ja też nie widziałam, ale czytałam o nim w korespondencji z Cannes".

- Podsumowując, ten deficyt materiałów prasowych uświadomił mi, że moja praca ma sens. Paradoksalnie, najbardziej satysfakcjonowała mnie praca nad serialami, które miały najskromniejszą bibliografię. Wtedy mogłem pobawić się w archeologa i z pojedynczych kamyków układać swoją mozaikę.

Odkrywałeś historyczne tajemnice, trochę jak Pan Samochodzik?

- Tak, trochę.

Co udało się odkryć?

- Działałbym przeciwko poczytności swojej książki, gdybym wyjął z niej rodzynki. Ale na pewno fascynująca i tajemnicza jest historia Ludwika Kalksteina, domniemanego scenarzysty "Czarnych chmur". Jego życiorys byłby fantastycznym materiałem na sensacyjny serial. To człowiek, który posługiwał się wieloma nazwiskami i dowodami osobistymi. Miał też udokumentowany talent literacki.

Na co jeszcze warto zwrócić uwagę w trakcie lektury?

- Żeby dobrze się przy niej bawić. Moja znajoma, jedna z pierwszych czytelniczek "Kultowych seriali", w czasie lektury w pociągu głośno się śmiała, co sprowokowało współpasażerów do pełnych dezaprobaty min i spojrzeń. To dla mnie najlepsza recenzja. Nie jest to książka dla ludzi zgorzkniałych, zaślepionych bezkrytyczną miłością lub nienawiścią do PRL-u. Nie dla nich jest ta opowieść. Moi koledzy wymyślili kiedyś dla żartu takie hasło: "Nostalgia-tak, wypaczenia-nie!".

Jak sądzisz, czy możemy jeszcze oczekiwać jakiegoś wartościowego polskiego serialu, czy też gatunek stał się przeżytkiem, ustępując pola telenowelom i sitcomom?

- Nie chciałbym, żeby z naszej rozmowy ktoś wysnuł wniosek, że po 1989 roku nie powstały serialowe produkcje godne uwagi. Uważam, że na przykład "Oficer" jest rewelacyjnie napisany, nowocześnie zrealizowany i zagrany. Znakomite są pierwsze serie "Pittbula" i "Gliny".

- Na ponowne odkrycie przez widzów czeka serial "Odwróceni". Wydaje mi się, że "Sukces" z 1996 roku - proszę nie mylić z jego kontynuacją, która była nieporozumieniem - również zasługuje na uwagę. Dziś większość produkcji to soap opery i telenowele, które - jak mówi Paweł Nowicki, znakomity praktyk i teoretyk telenoweli - służą do wypełnienia przerw między reklamami. Cóż, rządzą prawa rynku.

- Tasiemce generują większe zyski, a dobry serial musi kosztować. Przy tym w Polsce widzowie długo "wchodzą" w historię. Dopiero po kilkunastu odcinkach tak naprawdę można powiedzieć, czy produkcja odniesie sukces. A klasyczny serial ma 12-13 odcinków.

A jak to wygląda od strony aktorów? Wydaje mi się, że coraz rzadziej mówią "nie" producentom seriali...

- Kiedyś też tak było. W latach 1964 (rok produkcji pierwszego polskiego serialu - "Barbara i Jan") do 1989 praktycznie każdy liczący się czy wybitny aktor grał w jakimś serialu. Wyjątkiem jest Jan Świderski, ale ten słynny aktor teatralny po prostu chyba nie przepadał za filmowym planem. Nawet Gustaw Holoubek i Tadeusz Łomnicki, których kojarzymy z wielkimi scenicznymi kreacjami, zagrali swoje niezapomniane role w serialach. Holoubek w "Klubie profesora Tutki", Łomnicki w "Domu" oraz "Przygodach pana Michała".

- Gra w serialu nie była niczym wstydliwym. Kręcono w warunkach typowych dla planu filmowego, wszyscy aktorzy mieli jednakowe stawki, a ekipy składały się ze znakomitych artystów i rzemieślników. Krytycy nie zajmowali się serialami, więc wybitni aktorzy bez obaw pracowali nawet w produkcjach dla dzieci i młodzieży.

- Amerykanie pokazali, że dziś serial może aktorom zaoferować więcej niż kino. W Polsce, niestety, nie możemy liczyć na podobny trend. Główni telewizyjni gracze na naszym rynku tracą widownię na rzecz coraz liczniejszych kanałów tematycznych. W związku z tym klasyczne seriale przestaną być opłacalne i pozostaną tylko tasiemce, których rodzima produkcja też z czasem zaniknie. W Skandynawii już kręci się seriale tylko od wielkiego święta, i to w koprodukcji z sąsiadami, a telewizyjne ramówki wypełniają shows na licencjach.

Rozmawiała: Zofia Pawłowska

Spis seriali prezentowanych w książce:

"Do przerwy 0:1"

"Wakacje z duchami"

"Podróż za jeden uśmiech"

"Stawiam na Tolka Banana"

"Samochodzik i templariusze"

"Czterej pancerni i pies"

"Wojna domowa"

"Stawka większa niż życie"

"Czarne chmury"

"Janosik"

"Daleko od szosy"

"Czterdziestolatek"

"Noce i dnie"

"07 zgłoś się"

"Kariera Nikodema Dyzmy"

"Dom"

"Jan Serce"

"Alternatywy 4"

"Zmiennicy"

"Tulipan"

"W labiryncie"

Agencja W. Impact
Dowiedz się więcej na temat: Kultowe seriale
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy