Filip Chajzer o "Tańcu z Gwiazdami": Mam ADHD, współczuję swojej partnerce

Do udziału w programie "Dancing with the Stars. Taniec z Gwiazdami" namówił go Edward Miszczak, dyrektor programowy telewizji Polsat. "Wahałem się. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że nie potrafię tańczyć. Dyrektor stwierdził: 'To nawet lepiej'. (...) W telewizji najważniejsza jest historia" - przyznaje Filip Chajzer. Dlaczego więc popularny dziennikarz i prezenter zgodził się na udział w show? 14. edycja popularnej produkcji rusza w niedzielę, 3 marca, o godz. 20:00 w Polsacie.

Filip Chajzer - dziennikarz, prezenter, biznesmen pokaże swoje umiejętności taneczne w kolejnej edycji "Tańca z gwiazdami". Jak sam przyznaje - tańczyć nie potrafi, ale zaraz dodaje, że przecież w tym programie wcale nie o to chodzi, aby tańczyć jak zawodowiec.

Filip Chajzer okaże się mistrzem parkietu?

Filip Chajzer: - Od 39 lat tańczę mniej więcej tak samo, bez żadnych zmian i postępów. Wydaje mi się, że dobrze się przy tym bawię, ale to wszystko. Moje umiejętności taneczne są równe zeru. Jestem bardzo spontaniczny. Mam ADHD, więc moje ciało rusza się za dużo i to w bardzo niekontrolowany sposób.

Reklama

Jesteś zwolennikiem szybszych, czy wolniejszych rytmów?

- Jest mi to całkowicie obojętne, bo nie umiem ani jednego, ani drugiego. Ponadto współczuję swojej partnerce tanecznej, ponieważ będzie musiała się wykazać cierpliwością w stosunku do mnie, a to naprawdę trudne zdanie.

Dlaczego?

- Ponieważ, nie tylko nie potrafię tańczyć, ale chciałbym jeszcze nie odpaść zbyt szybko.

Skoro, jak sam mówisz, masz "dwie lewe nogi" do tańca, to miałeś opory, aby przyjąć propozycję udziału w tym show?

- Wahałem się. Spotkałam się z Edwardem Miszczakiem, dyrektorem programowym Polsatu, aby omówić pewien mój pomysł na program. Okazało się, że ma on dla mnie kompletnie inną propozycję na wiosnę - udział w "Tańcu z Gwiazdami". Powiedziałem zgodnie z prawdą, że nie potrafię tańczyć. Dyrektor stwierdził: "To nawet lepiej". Edward Mieszczak, podobnie jak ja, darzy telewizję takim samym uczuciem i rozumiemy ją podobnie. W telewizji najważniejsza jest historia. Są przecież turnieje tańca, w których tancerze klasy S rywalizują między sobą na najwyższym poziomie. Tutaj nikt nie jest zawodowcem. Uważam, że najważniejszym elementem w tego typu programach jest możliwość uczenia się od innych. Natomiast najciekawsze jest to, w jaki sposób pokonujemy własne ograniczenia. To jest właśnie historia, o której telewizja powinna opowiadać.

Telewizję pokochałeś już jako młody chłopak?

- Mając niespełna 20 lat, brałem mikrofon do ręki i jechałem na miejsce zdarzenia. Było to coś w rodzaju dziennikarstwa misyjnego. Gdy była np. dziura w drodze, to stawałem się ekspertem od dróg. Stałem tam i czekałem, aż ktoś przyjedzie i tę dziurę załata, abym mógł tę całą sytuację relacjonować. Po prostu kocham być reporterem.

Znany jesteś z tego, że działasz charytatywnie. Masz czas i energię na pomaganie?

- Jeśli otrzymujesz coś od Pana Boga, to musisz to wykorzystać. Ja to dostałem - mówię o ogromnych zasięgach w Internecie i to właściwie za darmo. Dwa miliony ludzi to jest dużo.

Musiałeś przecież pracować nad tymi zasięgami, same nie przyszły?

- Umówmy się, w porównaniu do górnika, policjanta lub pielęgniarki, to co ja robię, to są wygłupy. W związku z tym uważam, że otrzymałem to jednak za darmo. Następnie, jak już to dostałem, fajnie by było powiedzieć Panu Bogu: "W porządku, dziękuję". Więc jak w takiej sytuacji mogę odmówić pomocy chłopcu choremu na raka mózgu, który może mieć operację w Ameryce, ale brakuje mu 9 mln złotych. A czas nas goni. Jeżeli chłopiec nie wsiądzie określonego dnia do samolotu, nie uzbiera określonej kwoty, po prostu umrze. Tak powstała moja ukochana akcja "Kawa dla Wiktorka".

Pomoc warta 9 mln złotych!

- Dostałem tego maila, gdy piłem rano kawę. Udało się nam zaangażować do tej akcji największe sieci oferujące kawę w Polsce, a potem dołączały do tego pomysłu kolejne, prywatne kawiarnie z całej Polski. Zysk z każdej kawy sprzedanej jednego konkretnego dnia przeznaczony został na ratowanie tego chłopca. To było jak pierwsza Orkiestra Świątecznej Pomocy, bo nikt nie był w stanie tego skontrolować. Czy ci ludzie faktycznie przeleją pieniądze, czy oni rzeczywiście tyle tych kaw sprzedadzą i tak dalej. Nagle przychodzi informacja - mamy 9 mln. Dzień przed wylotem Wiktora na operację.

To nieprawdopodobna skuteczność w działaniu. Często dostajesz takie prośby?

- Sto dziennie.

Nie jesteś w stanie na wszystkie po prostu odpowiedzieć?


- Nie. To znaczy kiedyś miałem z tym naprawdę duży problem. Bo jak mam odmówić matce, która błaga mnie o pomoc w uratowaniu życia dziecka. Jak wrzucę sto zbiórek jednego dnia, to nie pomoże nikomu, bo ludzie będą to po prostu przełączać. Tak to właśnie jest z charytatywnością. Dlaczego Wielka Orkiestra jest raz do roku? Bo nikt by tego więcej nie zdzierżył. Mimo deklaratywnej pewnie chęci pomocy każdego. Dlatego deklaracja musi równać się wyjęciem pieniędzy z portfela.

Rozmawiała Edyta Karczewska-Madej

AKPA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy