M jak miłość
Ocena
serialu
9,4
Super
Ocen: 392185
Oceń
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10

"M jak miłość": Nad rodzinnym albumem

Prezentujemy wam fragment wywiadu rzeki „Nad rodzinnym albumem. Teresa Lipowska w rozmowach z Iloną Łepkowską”. Zdobywczyni Platynowej Telekamery opowiada o karierze, życiu i miłości, czyli o tym, co naprawdę jest ważne. Premiera książki już 24 maja.

Teresko, nieuchronnie zbliżamy się do tego momentu, w którym przecięły się nasze drogi, czyli do castingu do "M jak miłość".

- Tak, ale zanim zaczniemy o "M jak miłość", to muszę powiedzieć kilka słów o roli przypadku w życiu. Bo w moim życiu, przede wszystkim zawodowym, było właśnie tak, że niektóre propozycje dostawałam przez przypadek. A to koleżanka zachorowała i ktoś wpadł na pomysł, że ja mogłabym ją zastąpić. A to rola w Teatrze Współczesnym, o której już mówiłam - reżyser gdzieś tam mnie niedawno widział i przychodzi propozycja. A to Ania Seniuk jest w ciąży, ja za nią wchodzę w program w Dudku i płynę Batorym na wspaniały rejs, a potem jadę w objazd po Ameryce...

Chcesz powiedzieć, że z "M jak miłość" było podobnie?

- Trochę tak. Kiedyś zagrałam w etiudzie studenta szkoły filmowej Ryszarda Zatorskiego. To była scena z "Ballady o Januszku". I któregoś dnia idę po zakupy i pod sklepem nadziewam się na Rysia Zatorskiego, który niedaleko stamtąd mieszkał. No i jak to przy takim przypadkowym spotkaniu: Cześć, cześć. Co u ciebie? - Ano nic specjalnego właściwie. I Rysio mówi mi, że następnego dnia jest casting do nowego serialu, który między innymi on ma robić. No fajnie - mówię - ale co ja mam z tym wspólnego? - No bo tam jest taka rola, jedna z głównych, i może ty byś pasowała, tak sobie myślę, że jakby spróbować... Znasz Rysia, wiesz, jak on mówi. Więc ja tak naprawdę to się od niego prawie niczego nie dowiedziałam, żadnych szczegółów, ale już tego samego dnia miałam telefon, żeby przyjść na casting. I jak mówimy o przypadku - to gdybym sobie nie przypomniała, co muszę jeszcze kupić, gdybym nie zawróciła, nie skręciła, nie wpadła na Rysia...

To Barbara Mostowiak mogłaby wyglądać zupełnie inaczej!

- Właśnie! No więc zadzwonił ten telefon, dostałam informację, gdzie i o której mam się zjawić. Akurat w tym samym czasie dostałam też zaproszenie na casting do "Plebania". Ale ten z "M jak miłość" był chwilę szybciej. Oczywiście zjawiłam się o określonej porze we wskazanym miejscu...

Reklama


Czyli w mieszkaniu Violi Buhl, reżyserki obsady.

- Ale ponieważ nie miałam pojęcia, jaką postać miałabym tam grać, to się na ten casting, że tak powiem, wystroiłam... Uczesana, umalowana...

Miałaś taką elegancką, szykowną chustę robioną na szydełku...


 - Tak, tak, to prawda, przypomniałaś mi! Pojęcia nie miałam, że będę grać wiejską kobietę! A tu wy mi mówicie, no bo ty też tam byłaś, że to seniorka rodu, całe życie mieszkała na wsi, ma czworo dzieci... A jak jeszcze dostałam tekst sceny do zagrania, no to już wiedziałam, że ja z tą elegancją i makijażem trafiłam jak kulą w płot! Ale co robić - jakoś trzeba było się na szybko wystylizować inaczej, więc się trochę roztargałam, chustkę zawinęłam inaczej, tak bardziej na ludowo, i mówię ten tekst...


Pamiętam, jak sobie popsułaś fryzurę, chustka zamotana na głowie - i już inna osoba!

- Bo wiadomo - jak się idzie na casting, to człowiek chce jak najlepiej wyglądać! Wydaje mu się, że tylko jak będzie ładny, to go wybiorą! Więc musiałam improwizować... Zagrałam raz czy dwa tę scenę, nikt nic nie powiedział poza takimi zwykłymi: Dziękujemy pani, odezwiemy się...

Decyzja zapadła bardzo szybko. To znaczy, jeśli chodzi o Barbarę, to zdecydowaliśmy się bardzo szybko, dłuższe były poszukiwania Lucjana... Ktokolwiek przychodził na casting, to nam nie pasował. I wreszcie pojawił się pomysł spróbowania Witolda Pyrkosza, ale ja miałam wątpliwości - że z niego taki wygłupas... No bo tak go się pamiętało z jego najbardziej znanych ról.

- No tak. Tak jak mnie wszyscy kojarzyli, że sama słodycz, a jednak zagrałam złą kobietę!

...ale okazało się, że jest z niego doskonały Lucjan!

- I myślę, że dobrze wybraliście...

Jak się poczułaś, kiedy dowiedziałaś się, że zagrasz Barbarę Mostowiak?

- Oczywiście byłam u szczytu szczęścia! Bo po pierwsze - rola wyglądała na sporą, a nie epizodyczną. No i jakiś czas miałam to grać... Po drugie - miałam zagrać ciekawą postać, z jakąś tajemnicą.


A zadowolona byłaś, że będziesz grała z Witkiem Pyrkoszem? Znałaś go wcześniej?

- Tak. Był taki serial "Pan na Żuławach". Graliśmy tam razem. I robiliśmy wspólnie parę audycji radiowych. Tylko zawsze wydawał mi się człowiekiem ostrym, takim nieprzystępnym... Aż się trochę bałam, bo tutaj, wiesz, trzeba było pokazać ich miłość, ich wzajemne ciepło... Na początku było trochę trudno. Ale się dotarliśmy. I niedawno bardzo ładnie podpisał mi książkę o sobie, która wyszła dwa czy trzy lata temu. Napisał, że dziękuje mi za te wszystkie lata, za to, że z nim wytrzymywałam i tak dalej... Bardzo miło.

Czyli dwa silne charaktery, ale jakoś ze sobą wytrzymujecie? (Witold Pyrkosz zmarł już po składzie książki. Na pogrzebie zebrała się cała ekipa "M jak miłość", red.).

- Jeszcze się nie pozabijaliśmy... Zastanawiałam się na początku, dlaczego nas tak dobraliście, bo mi się wydawało, że nie bardzo pasujemy do siebie jako para. Ale potem sobie wszystko przemyślałam. To było naprawdę mądrze wymyślone i dobrze nas zestawiliście. No a poza tym Witek, wiadomo, jest świetnym aktorem.

Pamiętasz pierwszy dzień na planie?

- Pamiętam, był jakiś taki... niezwykły, bo od początku było fajnie, było sympatycznie, świetnie się pracowało... Pierwsze odcinki reżyserował właśnie Rysio Zatorski. I chyba on stworzył taką miłą atmosferę, że mimo normalnych w takiej sytuacji nerwów, napięcia, było naprawdę fajnie! Czułam też, że miałam w Rysiu oparcie, to mi dodawało spokoju, pewności siebie...


Pamiętam, że chyba pierwsze nakręcone sceny były między tobą a Joasią Koroniewską, grającą twoją najmłodszą córkę...

- Tak, tak...

Z obrazem, który ona wam przynosi, tobie i Witkowi, czy raczej Barbarze i Lucjanowi.

- Bo to było czterdziestolecie naszego ślubu. Nasze pozostałe dwie córki przyjeżdżały...

...i zjawiał się nieoczekiwanie z Niemiec ukochany synek, łobuziak, do którego miałaś jako matka szczególną słabość.

- Tak, i staram się to dalej tak grać, jeśli tylko scenariusz daje mi taką szansę...

W pierwszych kilkudziesięciu odcinkach twoja Barbara Mostowiak przeżywa olbrzymi niepokój, że to, co ukrywali z mężem przez czterdzieści lat, może się nagle wydać, bo ze Stanów Zjednoczonych niespodziewanie wrócił grany przez Emila Karewicza Zenon, twoja dawna miłość, biologiczny ojciec twojej najstarszej córki... Lubiłaś ten wątek, dobrze ci się to grało?

- Cudownie! To był przepiękny wątek. Jak ja żałowałam, że tak się to skończyło! Chociaż rozumiem, że trzeba było tak zrobić, przecież w serialu cały czas musi dziać się coś ciekawego...

No i nie mogłaś bez końca być między tymi dwoma mężczyznami...

- Tak, oczywiście, rozumiem... Ale pomijając to, że mnie ten wątek się strasznie podobał, to Emil Karewicz bardzo przeżył, że grana przez niego postać umarła...

Wiem, to jest zawsze bardzo trudna decyzja dla scenarzysty - uśmiercić postać... Ale czasem trzeba poświęcić jedną postać, bo to stanowi koło zamachowe, daje napęd na wiele następnych odcinków.


- Oczywiście. Ale był to dla mnie jeden z tych cudownych początkowych wątków, bardzo pogłębiający postać Barbary.

Bo miałaś swoją tajemnicę, która się stopniowo odkrywała, a to jest zawsze bardzo ciekawe dla widzów i ciekawe do grania dla aktora.

- I dlatego kocham cię nad życie za to, że mi stworzyłaś to, co stworzyłaś... Bo te pierwsze odcinki zbudowały postać, pokazały Barbarę tak, że ludzie ją pokochali. I to mi procentuje do tej pory, dlatego cały czas odrywam te kuponiki ludzkiej sympatii - to jest efekt tych pierwszych siedmiu, ośmiu lat serialu.

Ale wracając do spraw ogólniejszych - po tylu już latach pracy w serialu możesz powiedzieć, jakie są największe trudności takiego serialowego grania?


- Długo by można o tym mówić, ale po kolei: po pierwsze, pracujemy szybko, dużo scen kręcimy w ciągu jednego dnia zdjęciowego, nie ma wiele czasu na próby. Trzeba więc mieć ciągłą gotowość, być, że tak powiem, pod parą cały czas. Do tego nie kręcimy chronologicznie, nierzadko sceny, które sąsiadują ze sobą w danym wątku, w tym samym odcinku, oddziela od siebie kilkanaście, a nawet i dużo więcej dni! I to przede wszystkim aktor musi pamiętać, w jakim nastroju był w tej poprzedniej scenie, jakimi emocjami grał. Inaczej to wszystko potem na ekranie się nie sklei, a nawet jeśli się jakoś na siłę sklei, to widz zobaczy jakiś fałsz, niekonsekwencję. Dlatego staram się być szczególnie dobrze przygotowana do każdego dnia zdjęciowego, mam notatki na scenariuszu, mam to wszystko wcześniej w domu przemyślane i oczywiście nauczone.

Zadam ci pytanie, choć znam odpowiedź, nie będę udawać - ale dla czytelników to może być interesujące - zmieniasz napisane przez scenarzystów dialogi?

- Wiesz, że czasem zmieniam w zdaniu słowo, czy szyk, żeby, jak to się mówi, lepiej się ułożyło w ustach. Miałam na to twoją zgodę i mam zgodę obecnej głównej scenarzystki, Aliny Puchały. Oczywiście pod warunkiem, że nie zmieniam intencji sceny.

Pamiętam, rozmawiałyśmy o zmianach dialogów. Ale to było ledwie kilka razy przez siedem lat... Powiedz, które ze swoich filmowych dzieci najbardziej lubisz? Czuję, że Kacpra Kuszewskiego...


- No tak, z dzieci to na pewno jego...

Jak w życiu - mama zawsze za synkiem i ty też.


- To nie o to chodzi. Kacpra przede wszystkim szalenie cenię. Zawsze był bardzo kulturalny, bardzo grzeczny, co mnie niezwykle ujęło. Na samym początku kręcenia serialu umarła mu matka. I wtedy, w tych najtrudniejszych dniach, jakoś go przygarnęłam do serca. I powstała między nami naprawdę bardzo serdeczna atmosfera. Kibicuję mu we wszystkim, co robi.

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy