"Gray Man": Wydano 200 mln dolarów na film, który już wszyscy widzieliśmy [recenzja]

Ryan Gosling w filmie "Gray Man" /Stanislav Honzik/Netflix © 2022 /materiały prasowe
Reklama

O czym tak naprawdę jest "Gray Man", można dowiedzieć się jedynie z opisu, bowiem już od samego początku bohaterowie mówią tajemnym szyfrem, który ma nadać produkcji wyjątkowego klimatu rodem z filmu szpiegowskiego, a finalnie sprawia, że widz zupełnie nie wie, o co chodzi. Czy 200 mln dolarów zostało wydane produkcję, która wypada bardzo słabo? Jedno jest pewne - film niczym nowym nie zaskakuje.

Główny bohater w filmie "Gray Man" to agent CIA, Court Gentry (Ryan Gosling), który niegdyś był wykwalifikowanym tzw. "kupcem śmierci". W początkowej scenie widzimy go, odbywającego rozmowę z tajemniczym mężczyzną. Później okazuje się, że to jego przyszły opiekun, Donald Fitroy (Billy Bob Thornton). W zamian za służbę dla CIA, Fitroy oferuje Gentry'emu wyjście na wolność.

Reklama

Court Gentry staje się tytułowym Gray Manem i "Szóstką". Podczas jednej z akcji orientuje się, że jego szefostwo jest zamieszane w aferę korupcyjną. Znajduje tajemniczy pendrive z (ponoć) ważnymi informacjami. Fabuła opiera się na tym, że Gray Man posiada nośnik, a jego przeciwnicy chcą go zabić, aby sekrety organizacji nie wyszły na jaw.

"Ponoć" – to bardzo dobre słowo na opisanie tego co właściwie znajduje się na pendrive. Główni bohaterowie przez cały film toczą walkę o nośnik, a widz nie ma pojęcia co na nim jest. W tym momencie powoli znika motywacja publiczności, aby pozostać z bohaterami do końca i dowiedzieć się, o co właściwie tyle szumu.

"Gray Man": Gdzie są te 200 mln dolarów?

Przed premierą film był promowany jako najdroższa produkcja Netfliksa w historii, która miała kosztować 200 mln dolarów. Po seansie nasuwa się tylko jedno pytanie: "gdzie są te pieniądze?". Film w żadnym aspekcie technicznym nie wyróżnia się na tle innych współczesnych akcyjniaków. 

Co prawda, początek filmu zapowiadał się bardzo dobrze – walki okraszone neonowymi światłami i kolorowym dymem przywodziły na myśl wyjątkowe ujęcia z uwielbianego na świecie "Johna Wicka". Na tym pozytywne porównanie do sensacyjnego superhitu się kończy. 

Prawdopodobnie reszta pieniędzy została zainwestowana w ulokowanie scen na całym świecie. Można pokusić się o stwierdzenie, że "Gray Man" to momentami film podróżniczy, a nie akcyjny. Co jakiś czas widzowie przenoszą się razem z bohaterami do nowego miasta, między innymi w Azji i Europie, ale czy to było aż tak potrzebne? To prawda, że walki na ulicach Pragi robią bardzo dobre wrażenie, ale to wszystko już widzieliśmy, między innymi w filmach o przygodach Jamesa Bonda.

Pewnie spora część budżetu została zainwestowana w efekty specjalne podczas walk, które ponownie – nie są niczym wyjątkowym. Seria z karabinu przeciwnika nie trafia głównego bohatera, a jego jeden celny strzał – trafia wroga. To tylko jeden z banałów, który został nam przedstawiony. 

Wymieniłam porównania do "Johna Wicka", czy Agenta 007 nie bez powodu. Ma się wrażenie, że twórcy naoglądali się wielu filmów akcji i sami chcieli stworzyć swój, umieszczając w nim wszystkie charakterystyczne elementy.

"Gray Man": Scenariusz gwoździem do trumny

Widz może poczuć się zdezorientowany, słuchając rozmów między bohaterami. Jest to spowodowane bardzo słabym scenariuszem i nierealistycznymi dialogami. Główni bohaterowie mówią do siebie "szyfrem", który ma nadać tajemniczości. Pozostawia to wiele niedopowiedzeń, a momentami ma się nawet wrażenie, że postacie nie potrafią się ze sobą normalnie komunikować. 

Zabieg ten jest niezrozumiały, ponieważ w fabule nie ma konkretnej zagadki do rozwiązania. Być może miało to na celu wyolbrzymienie tajemniczości wokół wspomnianego pendrive, ale nie jestem do tego przekonana.

"Gray Man": Nawet przystojniacy nie uratowali tego filmu

Jak wypada Ryan Gosling jako tajemniczy milczek? Pasuje mu ta rola, lecz jest ona na granicy z podejściem "nic mnie nie obchodzi". 

O wiele gorzej ogląda się Chrisa Evansa, który wciela się w postać Lloyda Hansena, byłego agenta CIA, określanego jako "socjopatę". Chris Evans pokazał, że umie dobrze zagrać antagonistę, między innymi w "Na noże", gdzie zagrał bohatera, który powstał ze zlepku ironii, sarkazmu i niezaprzeczalnego uroku. Można było mieć nadzieję, że tu będzie podobnie, lecz niestety - z tego scenariusza i drewnianych kwestii nie dało się więcej wyciągnąć. Widać, że Evans próbował, ale efekt finalny jest karykaturalny. O tym, że jego bohater jest "tym złym" wiemy jedynie z wypowiedzi innych postaci.

Nie da się ukryć, że Ryan Gosling i Chris Evans to jedni z najprzystojniejszych i najbardziej rozchwytywanych mężczyzn w Hollywood. Filmy tego pierwszego w ostatnich latach były wielkimi hitami, a Evans już dawno został idolem fanów Marvela na całym świecie. Gdzie podział się fenomen tej dwójki? Na pewno nie zobaczymy go w filmie "Gray Man".

Zupełnie nie wykorzystano potencjału Any de Armas. W sieci pojawiają się głosy, że powinna ona dostać swój własny film szpiegowski i jest to bardzo dobry pomysł. Ana de Armas już w "Nie czas umierać" pokazała się jako niepozorna agentka, która kryje w sobie wiele talentu i sprytu. W "Gray Manie" nie dostała szansy, aby to wykorzystać.

"Gray Man": Ckliwa historia, aby końcówka miała sens

W filmie została wpleciona retrospekcja, która wyjaśnia relację Gray Mana z porwaną dziewczynką. Historyjka ma na celu nadać ładunku emocjonalnego więzi między nimi. Bez niej pościg za Courtem Gentry oraz końcówka filmu nie miałaby sensu. Nawet po zapoznaniu się z retrospekcją, emocje i zainteresowanie są na bardzo niskim poziomie.

Ma się wrażenie, że historia została wciśnięta na siłę. Zupełnie inaczej można było to odebrać, gdyby od niej zaczął się film. 

Jeśli o montażu mowa – o co chodzi z przeciągniętymi ujęciami? Kamera jest zbyt długo skierowana na aktorów i widzimy ich, nawet jeśli kończą swój dialog. Zostało to pokazane między innymi w scenie rozmowy Lloyda Hansena z Donaldem Fitroy'em w limuzynie. Jeśli miało to na celu podkreślenie reakcji na słowa drugiej osoby, trudno to wyłapać.

"Gray Man": Będą kolejne części, a może nawet uniwersum

Twórcy już teraz zapowiadają, że chcieliby, aby "Gray Man" miał kolejne części. Nie bez powodu. Film kończy się w taki sposób, że kontynuacje są oczywiste. 

Za reżyserię filmu "Gray Man" odpowiadają Anthony i Joe Russo, twórcy kasowych hitów, m.in. "Avengers: Koniec gry" czy "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów".

Czy znów wydadzą 200 mln dolarów na nierealistyczne sceny walki i podróże bohaterów po całym świecie? Oby nie. Marzeniem byłoby zobaczyć Anę de Armas w roli głównej bohaterki w kontynuacjach, lecz to wszystko dopiero przed nami.

Ocena: 4/10

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy